Życiorys pochodzącego z Wawelna jezuity, który zginął męczeńską śmiercią w Rodezji.
Na misjach w Rodezji
Pierwszym miejscem przeznaczenia Bernarda w Rodezji była miejscowość Triashill, na wschodzie kraju, gdzie przybył ze swoimi trzema towarzyszami. Jezuici natychmiast stworzyli warsztaty ze sprzętu, narzędzi i maszyn, które przywieźli ze sobą, następnie młyn do mielenia kukurydzy dla ludzi z sąsiedztwa i miejscowych rolników oraz tartak do produkcji drewna na budowę budynków wykorzystując rozległe lasy cyprysowe i eukaliptusowe rosnące wokół miejscowości. Duża dostępność drewna zasugerowała im możliwość stworzenia warsztatu stolarskiego. Zainstalowano piłę taśmową, tarczową, heblarkę i frezarkę, ale brak było silnika do ich napędu, ani nie było pieniędzy na jego zakup. Bernhard znalazł stary silnik benzynowy na śmietniku, przebudował go i wkrótce zainstalował jako napęd do maszyn stolarskich. Chociaż z zawodu nie był stolarzem, posiadał naturalną smykałkę do pracy w drewnie. Bernhard znalazł też na śmietniku rozbity motocykl. W krótkim czasie zdemontował, naprawił i złożył go ponownie i dzięki temu misjonarze mogli go używać do odwiedzania okolicznych stacji misyjnych. Po 13 latach na pierwszej misji w Triashill, w 1948 roku Brat Lisson został przeniesiony na misję w Musami, gdzie pełnił funkcję nauczyciela, kowala i dozorcy. W szkole uczył obróbki metali i budownictwa. Zajmował się doglądem maszyn i warsztatu. Chętnie pomagał też, gdy ludzie znaleźli się w jakiejkolwiek potrzebie czy trudnościach. Kiedyś, udzielając komuś pomocy w naprawie samochodu, strasznie się poparzył, gdy pokryte paliwem auto uległo zapaleniu. Innym razem w Musami, gdzie przebywał przez siedem lat, podczas kopania studni, wpadł do niej i doznał kontuzji kręgosłupa. Po tym wypadku nigdy w pełni nie wyzdrowiał. W 1958 roku został przeniesiony do Chishawasha. Ponownie otrzymał zadanie utrzymania i naprawy pojazdów, pomp i maszyn. Trudniejszą misją dla niego było kolejne miejsce przeznaczenia w Marymount. Tamtejsza misja była bardzo biedna. Jego życie było wypełnione obowiązkami. Oprócz odpowiedzialności za wszystkie sprzęty mechaniczne i szkolenie miejscowych ludzi, w celu stopniowego przejmowania obowiązków przez nich samych, był także przełożonym domu i kierowcą ciężarówki, którą przywożono materiały z miasta. W późniejszym czasie jedna ze stacji misyjnych, szkoła Fatima w Chiweshe, została wybrana na miejsce nowej misji świętego Alberta, do której Brat Lisson został wysłany jako pionier. Zaczął od wypalania cegieł na budowę domu, śpiąc pod ciężarówką. Kiedy koce i śpiwór okazywały się niewystarczającym zabezpieczeniem przed ostrym wiatrem, wspinał się na szczyt jednego z rozgrzanych pieców, żeby się ogrzać w chłodne zimowe rodezyjskie noce. Wkrótce zainstalował dwie pierwsze pompy wodne na misji świętego Alberta i zbudował dom dla wspólnoty z prefabrykatów.
Brat Lisson wszędzie budował warsztaty dla misji. Na misji St. Albert, przewidując późniejszy rozwój, stworzył ogromny budynek dla warsztatu. Ojciec Gille, który dołączył do ekipy na tej misji, wspomina pamiętny dzień, kiedy na ścianach zakładano kratownicę dachową: „Brat Lisson zbudował ogromny warsztat. Na początku myślałem, że to katedra. Pamiętam zatrważający moment, gdy wszyscy ojcowie, bracia i pomocnicy misji zostali zwołani, żeby umieścić kratownicę dachową na swoim miejscu. Byliśmy wyposażeni jedynie w długą linę i mocny głos Brata Lissona, który wołał: ‘Ciągnąć! Ciągnąć!’ No i ciągnęliśmy. Wysokie mury drgały, szczyt trząsł się jak pudding. Myślałem, że to już koniec. Jeśli ta ciężka kratownica by spadła, z całego personelu św. Alberta zostałaby tylko mielonka. Ale geniusz Brata Lissona zwyciężył”.
Brat Bernard miał wrodzoną zdolność opowiadania. Ci, którzy mieli okazję go poznać, wspominają jego historie o krokodylach, hienach, słoniach, lwach, a zwłaszcza wężach. Wszystkie te historie „były oczywiście prawdziwe”, choć nikt do końca nie wie, czy brat nie zmyślał ich, żeby po prostu zabawiać swoich słuchaczy. Każdej osobie odwiedzającej misję świętego Alberta pokazywał też wodospady Zambezi, znajdujące się ok. 80 km od misji. Gościa zabierał na zewnątrz domu, skąd widać dolinę Zambezi i wskazywał na cienką smugę mgły w oddali do czasu, aż przybysz zgadzał się, że widzi wodospady. Wracając do domu brat stanowczo stwierdzał: „Oczywiście, że je widział”. Być może jedynym niepowodzeniem w jego karierze była mała winnica, którą posadził wokół swojego warsztatu. Gdy pewnego dnia zauważył, że winorośle zachorowały, spryskał je olejem napędowym, ale jak to później ujął, „winorośle nie dowiedziały się jeszcze o dobrodziejstwach diesla”. I pousychały.
Brat Lisson pracował w St. Albert przez dziesięć lat, podczas których wszystkie urządzenia mechaniczne misji utrzymywał w nienagannym stanie. Miejscowi pracownicy byli dobrze wyszkoleni i nauczyli się pracować sami i to nawet wtedy, gdy on był nieobecny. Oprócz tych wielkich zadań, zawsze miał czas, aby zatroszczyć się o ludzi żyjących wokół. A to w garnkach pojawiły się dziury do zalutowania, a to rowery do pospawania, a to znowu przywożono wozy, pługi i inne sprzęty domowe i gospodarskie - wszystko do naprawienia. W 1972 roku, teraz już mając ponad 60 lat, Bernhard zaczął odczuwać swój wiek i skutki urazu kręgosłupa odniesionego przy budowie studni z Musami. Był bardzo zadowolony, gdy przeniesiono go na mniejsze miejsce, gdzie mógł nadal korzystać ze swojej wiedzy, ale już na wolniejszych obrotach, w formie swoistej częściowej emerytury. Udał się na misję St. Rupert w Magonde.