Do Kietrza przyjechałem jako wikary w roku 1968.
Zdziwiła mnie pusta przestrzeń rynku. Są chodniki, są krawężniki, w centralnym punkcie okazała barokowa kolumna maryjna. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego rynku bez kamienic, z widokiem na bloki z wielkiej płyty. W dole, pośród niskiej zabudowy, sterczała ogromna i wysoka budowla. Wyglądała surrealistycznie. Fabryka dywanów – tradycja z czasów jeszcze niemieckich. Było ich kilka. Z „pluszów i kapeluszów”, jak się tu mówiło, żyli ludziska. Część żyła z buraków i pszenicy – gospodarząc na wielkim państwowym albo na małym prywatnym. Wiele domostw wyglądało, jakby miały zawalić się lada dzień. Jedni żyli wspomnieniami, inni się trudzili, by codzienność była na miarę ich potrzeb. Zaangażowani, pracowici, radośni, ofiarni, rozśpiewani – tak ich zapamiętałem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.