Pytasz, dlaczego nie wspominam o Bożym przykazaniu? Nie, nie zapomniałem o nim. Staram się tylko dociec, dlaczego tak wielki procent katolików przestaje się liczyć z przykazaniem nakazującym świętowanie.
W ostatnią niedzielę było w okolicy wyjątkowo cicho i spokojnie. Nawet dudniące motocykle gdzieś ucichły. Jak na niedzielę przystało. A przed południem ludzi w kościele więcej było niż zwykle. Kilka dni wcześniej dotarły do mnie listy z podpisami poparcia inicjatywy ustawodawczej „Wolna niedziela”. I z niepisanymi komentarzami ze sklepów typu: „A gdzie pójdziemy na zakupy?”. Albo: „Ja też muszę w niedzielę pracować”. Albo: „A dokąd z dziećmi w niedzielę pojadę?”. Ostrzejsze też były. A komentarz właściciela sklepu? „Jakby klientów nie było, to nie otwierałbym w niedzielę”. To zaś znaczy, że gdyby większość deklarujących się jako katolicy nie szła w niedzielę do sklepów (nie jechała do supermarketów), to niepotrzebna by była żadna nowelizacja ustawy. A ja się boję, że z uchwaleniem nowelizacji będzie trudność ogromna – o ogromne przecież obroty sieci handlowych chodzi. One zaś, niestety, mogą więcej niż parlamentarna większość.
Po co więc o tym wszystkim pisać? Po to, byśmy uświadomili sobie, że staliśmy się jako społeczeństwo niewolnikami. Niewolnikami kogo? Wielkich sieci handlowych? Bynajmniej. Małych wiejskich czy osiedlowych kupców? Też nie. Najgorsza niewola to niewola samego siebie. Owszem, deklaracje wolności składa każdy. Tyle że deklarujący oczekuje, domaga się, żąda możliwości zaspokajania swoich potrzeb i zachcianek. A mamy tych potrzeb w naszym tak zwanym cywilizowanym świecie ponad miarę. Ile tych potrzeb dotyczy potrzeb naprawdę potrzebnych? Połowa? Ćwierć? A może nawet nie... Ile tych potrzeb generuje nowe potrzeby? Potrzeby przedmiotów, zachowań, ale także gadżetów i świecidełek. W większości potrzeby sztuczne. Na to nakłada się reklama.
Daleko odszedłem od tematu wolnej niedzieli? Nie wydaje mi się. Usiłuję zobaczyć w felietonowym skrócie korzenie tego problemu – a jest to tylko część katastrofy o skali o wiele szerszej. Czy nie potrzeba zatem nowelizacji Kodeksu pracy? Potrzeba. Prawo powinno stwarzać ramy normalności. Głęboko ludzkiej, zrównoważonej normalności. Innymi słowy – prawo powinno strzec dobra. Zwykłego, ludzkiego dobra. A może my – jako społeczeństwo – zapomnieliśmy o tym zwykłym, ludzkim dobru? Zostały nam w rękach tanie świecidełka i drogie gadżety. A w świecie gadżetów i świecidełek prawo traci znaczenie.
Pytasz, dlaczego nie wspominam o Bożym przykazaniu? Nie, nie zapomniałem o nim. Staram się tylko dociec, dlaczego tak wielki procent katolików przestaje się liczyć z przykazaniem nakazującym świętowanie. Z innymi zresztą także. Staram się dociec, a wszyscy powinniśmy zrozumieć, by móc odbudować zrujnowany system moralny. Bo wciąż żyje nadzieja karmiąca się wiarą, że dobra unicestwić nie można. Tak, jak Jezusa krzyż nie unicestwił. A niedziela jest ciągłym przypominaniem tego.