Trudno brać serio rozmaite wpisy tzw. internautów pod zamieszczanymi na portalach tekstach. Tym razem poczułem się wywołany do tablicy. „Wujku!” – pisze jakaś niewiasta. Cóż, tym pseudonimem także mnie nazywała młodzież...
Zacznę od konkretnej sekwencji z życia wziętej. Organizuję przed laty czterdziestu obóz wędrowny. Oczywiście jako aktywista PTTK. I wikary miejskiej parafii zarazem. Noclegi w schroniskach albo innych miejscach upatrzonych. Standard? Jasne, schroniskowy z przełomu lat 60. i 70. „Wczesny Gierek” – zatem warunki proste, siermiężne, pionierskie, ale bezpieczne („sanepid” wtedy naprawdę działał). Nikt o nic nie pytał przed wyjazdem, ani młodzież, ani rodzice. Przeszliśmy wtedy z grupą młodzieży z Węgierskiej Górki do Starego Sącza, ponad 200 punktów do GOT. Większość obiadów w kociołku nad ogniskiem... I proszę pamiętać, że tego nikt nie nazywał oazą. To był obóz wędrowny.
Gdy w podobnych warunkach organizowałem rekolekcje Ruchu Światło–Życie, uczestnicy (i ich rodzice) też o nic nie pytali. Pionierskie warunki? A kto miał wtedy inne? Ileś lat później padało pytanie: „Wujku! A woda będzie?” Bo przedtem to było wszystko jedno – studnia czy potok. W schroniskach zwykle kran doprowadzony ze źródełka (takiej jakości wody to już dziś nigdzie nie ma, och, łza się w oku kręci...). Otóż pytanie, czy będzie woda, znaczyło: czy będzie woda w budynku. Za ileś lat pytanie brzmiało: Proszę księdza, czy będzie ciepła woda? To sugerowało oczekiwanie na prysznic. Teraz od lat już nikt o nic nie pyta. Wiadomo – będą prysznice z ciepłą wodą i nawet nie będzie trzeba robić „rozpiski”, która grupa, o której godzinie i ile minut na osobę. Takie czasy i takie warunki wtedy były. Piszę o wodzie i myciu. Podobny wywód można by przeprowadzić na temat jedzenia. Tyle, że prysznice lubią wszyscy. A co do jedzenia od lat grymaśność sięga wysokości niebios. I jak mama dostaje SMS-a, że jedzenie niedobre, to naprawdę strach się bać.
Podsumowując: na organizowanych przez duszpasterzy obozach, wakacjach, oazach bywało tak, jak w tamtej epoce. A dziś? Jasne, że nie zawsze jest jednakowo. Myślę, że moje doświadczenia mieszczą się w średniej. Otóż kilka lat temu byliśmy z młodzieżą i dziećmi w ośrodku Fundusz Wczasów Pracowniczych. Fajnie i bezpiecznie było. Ale ośrodek padł razem z funduszem. Za rok pojechaliśmy więc do prywatnego pensjonatu. Cena taka sama, warunki super. Lepsze jak w funduszu – nie dziwię się więc, że padł.
Kilku „internautów” postulowało opodatkowanie Kościoła tak, jak opodatkowane są biura podróży. Człowieku, nie wiesz, co mówisz. Wakacje dla parafialnej młodzieży to żaden biznes. Parafia, a częściej ksiądz zapaleniec dokłada do interesu za każdym razem. My to robimy tanio, bo nie mamy kosztów płacy. I w ogóle obsługa parafialnej złotówki to niecały grosz. Ksiądz – wolontariusz (najczęściej urywając ze swego urlopu), ewentualni pomocnicy – wychowawcy, panie w kuchni itp. – to także wolontariusze. Obraziliby się, gdybym im zaproponował jakąś gratyfikację. Niektórym udaje się wydębić autobus – od jakiejś dobrze prosperującej firmy, albo szkolny z wydziału oświaty; w końcu to dla tych samych dzieci.
Jeśli ten rodzaj duszpasterskiej pracy (a to jest ciężka praca) padnie, to z dwóch powodów. Księża boją się jak ognia pomówień o pedofilię. Po co ściągać sobie na głowę garnek z wrzątkiem... Drugi powód – to mnożące się wymogi formalne różnych przepisów oświatowych, sanitarnych i wszelakich innych. Tak naprawdę nie do przeskoczenia. Chyba, że sporym kosztem. I w efekcie dzieci będą bezpieczniejsze (???), bo nie pojadą nigdzie. A szkoda.
Pozdrawiam, Wujek