W czasie gdy ludzie, których sytuacja w porównaniu z naszą jest tragiczna, uwielbiają Stwórcę, my nie widzimy, za co Mu dziękować.
Powoli nadchodzi zima – coraz mniej słońca, poranki są chłodne, wilgotne. Wielu z nas dopada powoli jesienna depresja, zniechęcenie.
Kiedy kilka tygodni temu rozmawiałam z werbistą z Łan, o. Gerardem Gollą SVD, który szesnaście lat spędził w Ghanie usłyszałam, że problemem z naszą, Europejczyków wiarą jest to, że zdaje nam się że jesteśmy tak samowystarczalni, że nie czujemy obecności Boga. Przez to nie widzimy potrzeby dziękować Mu za wszystko, czym nas obdarza. A brak poczucia wdzięczności względem Niego skutkuje pustoszejącymi kościołami i smutnymi nawet przed ołtarzem twarzami.
Podobną opinię słyszałam później od innych, którzy byli na Czarnym Lądzie. Sandra i jej towarzysze, którzy pomagali wybudować szkołę w Kengang, s. Dolores Zok, misjonarze posługujący w różnych krajach – wszyscy mówią to samo – tam ludzie nie posiadają wiele, ale mają świadomość istnienia Stwórcy, obdarzają Go zaufaniem i wdzięcznością, a to daje im radość z bycia przez Niego obdarowanym.
Teraz na Dniu Papieskim w Zdzieszowicach usłyszałam o bł. Janie Pawle II, że był chodzącym dziękczynieniem. Błogosławiony czyli szczęśliwy, bo wiedział, że jest obsypywany łaskami przez Boga.
I w tym rzecz! Najlepszym lekiem na depresje, chandry i zniechęcenie jest zaczynać każdy dzień od wyśpiewania wzorem Maryi „Magnificat”. A jeśli gonią terminy, przytłaczają problemy i nie widać wyjścia – wyśpiewać tę pieśń uwielbienia choćby przez łzy, jak Hiob.
Wtedy, mimo jesiennej szarugi, dzień po dniu zacznie budzić się w nas radość.