Ostatnio pisałem, że lubię Adwent. Razem z moimi ministrantami i nie tylko. Wiem, że oni nie lubią pogrzebów. A tu świat w chwilach wolnych od sporów o gender, pedofilię i parę innych spraw zajął się Mandelą.
„Studiowałem słowa i pisma Mandeli i zrozumiałem dzięki nim, ile ludzie mogą osiągnąć, jeśli wiedzeni są nadzieją, a nie strachem” – komentował prezydent Obama. A potem znalazł się ramię w ramię z panią premier Danii, co nie spodobało się... Dobrze, nie obgadujmy, bo nie o to chodzi. Uroczystości (jeszcze nie pogrzeb) upamiętniające zmarłego Mandelę pełne były radości, śpiewu, tańca. A ja kilka dni wcześniej znowu natknąłem się na umieszczoną gdzieś w mojej okolicy przydrożną tablicę. Z pamięci przywołuję napis: „Tu zginął Bolek. Nie płaczcie, że go nie ma. Cieszcie się z tego, że był z nami”. Sądzę, że tak napisali jego przyjaciele. I tak samo czują przyjaciele Mandeli w Południowej Afryce. Może jednak dziwić ton radości „nie na temat”. Bo oglądając zdjęcia z owej uroczystości w Johannesburgu, taką płytką radość nie na temat dostrzec można bez trudu.
Byłem na wielu pogrzebach. Zawodowy obowiązek, w dużej mierze także potrzeba serca – bo jak nie pójść na pogrzeb kogoś, kogo znało się z rozmów, spowiedzi, kolędy, współpracy... Gdy zastępowałem proboszcza w Bawarii, nie tylko pogrzeb był obowiązkowy, ale i spotkanie z rodziną – najczęściej w jakiejś kawiarni, czasem restauracji. Tego nie lubiłem. Rozmowy prawie zawsze toczyły się wokół spraw obojętnych, czasem zastępczych, czasem wyraźnie naciąganych. Jeden pamiętam pogrzeb, na którym centralną osobą dla licznie przybyłych gości była zmarła pani Doktor. Tak ją po prostu nazywano. Człowiek ogromnej dobroci, żarliwej wiary, wielkiego doświadczenia lekarskiego. Przy obiedzie w dużej sali restauracyjnej tylko o niej mówiono. Nikt nie płakał, wszyscy cieszyli się, że mogli się znaleźć w orbicie jej oddziaływania. Ja byłem wśród tych szczęśliwców, a udział w pogrzebie był potrzebą serca, nie tylko obowiązkiem duchownego. Była powaga, ale ponad nią unosiła się radość. Bez wahania nazwałbym ją radością chrześcijańską. Choć towarzystwo było bardzo zróżnicowane i religijnie, i nawet światopoglądowo. Zagadałem się z nimi do tego stopnia, że bilet na parkingu przekroczył limit czasu. Ale jakoś nikt tego nie zauważył.
Tak po prawdzie ten „pogrzebowy” temat jest zarazem tematem adwentowym. Przecież nasz żywot to ciągłe czuwanie i oczekiwanie. Przyjdzie... Nie, nie o śmierć chodzi. Przyjdzie czas błyskawicznego zwykle podsumowania wielu lat życia (pani Doktor była po dziewięćdziesiątce, Mandela także). I Ktoś do nas, Ktoś po nas przyjdzie. Tylko żeby radość na tym świecie po nas została. Jasne, kilka łez nie zaszkodzi. Ale przede wszystkim radość tych, wśród których i dla których żyliśmy. I żeby mieli na stypie tematy do ciepłych o nas wspomnień. Adwent trwa. Jutro zapalimy trzecią świecę na wieńcu...