Gdy wydawało się, że po Janie Pawle II nic już nas nie zaskoczy, zaskoczył nas Franciszek.
Październik roku 1958. Na Watykanie umiera papież Pius XII. Miesiąc wcześniej zacząłem liceum. W kościele ustawiono katafalk, na nim portret zmarłego papieża. Rzym daleko, liceum blisko, telewizji nie było. Wikary na religii z entuzjazmem mówił o nowym papieżu, był to Jan XXIII. Pewnie wiedział niewiele więcej niż my. Pokazywał zdjęcie takiego dobrodusznego dziadka. Sobór? Ekumenizm? Aggiornametno? Gdy Jan XXIII ogłosił zwołanie soboru, miałem inne zmartwienie. Najpierw matura – trzeba ją zdać. Potem – czy seminarium, czy politechnika? To był dla mnie problem, nie zaś papież. Dopiero w seminarium dowiedziałem się więcej. Pod koniec pierwszego roku studiów, 3 czerwca 1963 r., papież umarł. Wtedy już wiedzieliśmy dużo. Trwał Sobór. Biskup po każdym powrocie z Rzymu przyjeżdżał do seminarium, by relacjonować niezwykłe wydarzenia. Wtedy już wiedziałem, że Jan XXIII to papież przełomu w Kościele.
Po nim papieżem został watykański dyplomata, przybrawszy imię Pawła VI. Jan XXIII też był dyplomatą – ale to były odmienne osobowości. Wszakże obu łączyła świadomość konieczności przeniesienia Kościoła z dawnej epoki, do nowej, która nadchodziła. Nawet klerycy zdawali sobie sprawę z tego, że struktury Kościoła są dostojne dostojnością muzealnych zabytków. Struktury, ale nie wiara, nie modlitwa, nie głębia tego, czym żyliśmy. Papież Paweł VI też zdawał sobie z tego sprawę, o czym przekonywaliśmy się śledząc docierające z Rzymu relacje. Piętnaście lat jego pontyfikatu zapisało się wieloma ważnymi i niespotykanymi dotąd wydarzeniami. Wspomnę trzykrotne spotkanie z prawosławnym patriarchą Atenagorasem, co zaowocowało cofnięciem historycznych ekskomunik sprzed wieków. Znaczącym wydarzeniem było opublikowanie nowego mszału, czyli uwspółcześnienie liturgii Kościoła. Kolejny papież przełomu.
Jan Paweł I był papieżem miesiąc. Ale nawet w takim wymiarze zdawał się być zapowiedzią kontynuacji przełomowych linii Jana i Pawła. Stąd to podwójne imię. Po nim zaskoczenie – kardynał Wojtyła jako Jan Paweł II! Zbyt blisko niego jesteśmy, by trzeba było cokolwiek przypominać. Przełomem było już to, że „przyszedł z kraju dalekiego”. Przełomem był jego styl życia – ze wszystkimi oficjalnymi podróżami i prywatnymi wypadami w góry. Przełomem była bliskość codziennego życia. Z kamieniołomem w młodości i szpitalem w Rzymie, i to nie raz...
A Benedykt XVI? Intelektualista, teolog, człowiek wytężonej pracy naukowej... Przełomem była umiejętność przekuwania wydarzeń, zwyczajów, nawet swoistej kościelnej mody na spójne, intelektualne wywody, argumentację, odkrywanie nawet w gestach idei, głębszego wyrazu. I jego, Benedykta, rezygnacja z urzędu! Wyjątkowa w dziejach Kościoła sprawa. Wręcz kontrapunkt do postawy Jana Pawła II. Obie potrzebne: trwanie do ostatniego oddechu – i odejście, gdy podjęta zostaje wobec Boga decyzja. Dla bardzo wielu ludzi ten przełomowy gest i rozstrzygnięcie były szokujące. A przecież wniosły w myślenie o Kościele nowy, nie dostrzegany wątek.
Czyżbym chciał przeprowadzić tezę, że każdy papież jest przełomowy? Tak. Przynajmniej na tym odcinku historii, którego dane mi jest doświadczać. Bo gdy wydawało się, że po Janie Pawle II nic już nas nie zaskoczy, zaskoczył nas Franciszek. I swoim stylem życia (z mieszkaniem w watykańskim hotelu i butami), i swoim stylem wypowiedzi, i swoimi codziennymi homiliami. Ostatnio, jeszcze jesienią, zaskoczył nas adhortacją o radości Ewangelii. Przygotowuję jej omówienie dla pewnego wydawnictwa, siłą rzeczy musiałem solidnie z nią się zapoznać. Warta tego z wielu względów. I choć temat odwieczny, przecież spojrzenie Franciszka jest takie inne i świeże. Dlatego odkładam na bok wszystkie komentarze nieprzychylne papieżom, Kościołowi i kanonizacji. Sprzeciw wobec chrześcijaństwa i jego zorganizowanej struktury czyli Kościoła zapowiadał już jego założyciel – Jezus. A ja się cieszę, że przyszło mi żyć w tak przełomowych czasach.