W nocy ze środy na czwartek nasza Białka oszalała (w ciągu dwóch godzin poziom z 64 cm wzrósł do 231 cm.).
Białka – oficjalnie Biała Głuchołaska, transgraniczna rzeka. Kapryśna, bo z gór płynie, odwadniając rozległy kocioł sięgający korony Sudetów. Na ścianie kościoła w Głuchołazach – od rzeki kilkaset metrów – replika tablicy sprzed wieków: „Roku 1472 ja, rzeka Biała, wzburzyłam się aż tu... Bójcie się mnie, żywiołu”. I bali się ludzie. Z procesją chodzili, modlili się. Ale nie tylko. Gdy zaczęli rozumieć mechanizmy rządzące rzeką, uczyli się brać je w swoje ręce.
Na jednym z górskich potoków, niesamowicie kapryśnym, rwąca woda odsłoniła przed kilku laty „drugie dno”. Zmyła po prostu zalegające koryto kamienie. Wtedy ujrzałem dzieło inżynierii rzecznej sprzed stu albo i więcej lat. Dno wyłożone łupanymi płytami, ustawionymi ciasno na sztorc. Żadna nawałnica nie jest w stanie tego ruszyć. Cóż, kiedy z braku dozoru, zrozumienia i konserwacji, drugie dno już znowu znika pod naciągniętymi wodą kamieniami. Przepustowość koryta maleje, większy deszcz – potok wylewa i sieje zniszczenie. Albo niewielki suchy zbiornik retencyjny wymurowany z kamienia na wysokości ponad 1200 m. npm.! Ile mógł wody pomieścić? Widocznie tyle, że dostatecznie zatrzymywał jej spływ, zmniejszając wysokość lokalnej fali powodziowej. To też w Jesionikach, ale po dawnej austriackiej stronie.
Kwadrans jazdy samochodem od domu mam inne arcydzieło inżynierii wodnej sprzed trzystu lat. Sztuczny kanał poprowadzony z jednego potoku (właściwie górskiej rzeczki) do innego – bo do płuczek złota była potrzebna woda. Powstał rodzaj sztucznej bifurkacji (a co to takiego?...), bo kanał uchodzi do innej rzeki. Grawitacyjnie. Jak ów inżynier bez politechniki, bez dyplomu, bez podkładu kartograficznego, prostymi przyrządami wytyczył przebieg kanału? Powiadają, że woda tam płynie pod górę. I to kilka wieków. A przy okazji – jak wtedy „ugrzecznili” rzeczkę! Ciekawe.
Można by o wałach, o bastach czyli grawitacyjnych klapach pisać i o tysiącu szczegółów hydroinżynierii znanych od wieków. To nie rzecz felietonisty. Inne problemy widzę, gdy patrzę na cudeńka dawnej techniki i na ich zaniedbanie dzisiaj. Oderwał się człowiek od natury, poczuł się jej właścicielem, przestał z nią współpracować. I byle ulewa każdego roku w tych samych miejscach niszczy to, co jeszcze jakoś przetrwało. Wciąż słyszę słowa Biblii: „Czyńcie sobie zimie poddaną!” A my nie! My sobie wymyślamy własne konstrukcje wstawione (bo nawet nie wbudowane) w świat natury. I wszystko ma działać, jak sobie umyślili inżynierowie. I jak uprościli finansiści, żeby taniej było. I jak nie zadbali leniwi zarządcy różnego szczebla, żeby się mniej zmęczyć i jeszcze na oszczędnościach zarobić.
Moja Białka napisem na głuchołaskiej farze napomina od pięciu wieków: „Bójcie się mnie, żywiołu!” A my na wiele sposobów lekceważymy żywioły natury. Śmiecimy na wodzie, lądzie i w powietrzu – a potem je wdychamy, wodę pijemy, skażoną żywność serwujemy sobie i dzieciom. I dziwimy się lawinowo narastającej liczbie nowotworowych zachorowań. Wycinamy lasy i pojedyncze drzewa – tego barbarzyństwa wszędzie ponad miarę. Zdmuchną nas w końcu potęgujące się wichury, a goła ziemia z „ładnie” przystrzyżoną jednogatunkową trawą (jeśli nie zostanie zabetonowana) nie będzie w stanie wchłonąć i zatrzymać wody. Ponoć wodę będziemy wtedy sprowadzać z Marsa. A natchniony autor Biblii dał dobrą radę: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”.
PS. Ale jest i promyk nadziei – od jakiegoś czasu dobrze działają automatyczne punkty pomiarowe na naszych rzekach, można je śledzić w internecie, co pomaga uniknąć paniki, gdy woda szaleje.