Pokażcie się, szczęśliwe miłością rodziny, niech świat uwierzy, że nie jesteście z muzeum, a z wartko toczącego się życia. I że to wy jesteście normalni.
Wspomniałem przed tygodniem naszą wyprawę na Pradziada. To po czeskiej stronie. Na wysokości prawie 1500 metrów, na asfalcie (na szczycie jest centrum nadawcze) wymalowany żółtą farbą list (po czesku): „Słoneczko, kocham ciebie i dzieci, wracajcie... czekam na Was... Pozbieram dla Was gwiazdki z nieba, Nena”. Nie oparłem się duszy fotografa, zrobiłem zdjęcie. Tydzień minął, a ja wciąż mam ten napis przed oczyma i w pamięci. Kto to jest Nena? Pewnie ojciec tych dzieci. Coś pękło w rodzinie. Jednej i drugiej stronie. A dzieciom? Im to chyba najbardziej. Chodzili pewnie kiedyś razem w góry, skoro w takim miejscu list Nena napisał.
Mam ten list w pamięci. Widzę też różne pary – z obecnej mojej parafii, z poprzednich, sprzed kilku dziesięcioleci także. Tacy na przykład KJ (nie usiłujcie się domyślać, inicjały przeinaczone) – już dziadkowie, kiedyś kochane dzieciaki, potem poważni, radośni, oddani sobie i dzieciom ludzie. Ale kto mógł przypuszczać, że BB doczekają srebrnego wesela, a potem się rozejdą? NK też się rozeszli – a jakaż to była romantyczna para. Ale! Jakiś czas temu widziałem ich razem i świdrowali oczyma we mnie, abym ich właśnie razem zauważył. Jeśli znowu razem – to Bogu dzięki! ZZ w którąś z niedziel wpadli do zakrystii z małą. Cieszę się nimi, a wydają się być jakby z jednego monolitu wyciosani. A przecież gdy odchodzili, gdzieś tam na dnie serca zamigotała jakaś obawa. Tyle już widziałem...
Ale i w zupełnie inną stronę skierowany niepokój i pytania bez odpowiedzi zostają. Ot, chociażby LA. Dom kupili, dzieciaka chowają (on jest domu właścicielem), pracowici, z sąsiadami w zgodzie – niczego zarzucić nie można, wiele pochwalić, ale o ślubie – nawet cywilnym – mowy nie ma. To znaczy są obietnice na nieokreśloną przyszłość. Nie wspomnę o innej sytuacji, gdzie na pięcioro domowników jest pięć nazwisk, i choć obecnie prawnych przeszkód nie ma, to przecież rokowania i tak są nieciekawe (albo zbyt ciekawe). Dzieci mi tylko żal. Gwiazdek z nieba to im nikt zbierał nie będzie.
I jeszcze coś, co mi ciąży. Czasem, gdy spisuję z młodymi protokół przedślubny, czuję, że trzeba by ich rozpędzić, że ślub sensu nie ma, że to i tak się rozleci... Ale jakie mam prawo powiedzieć im o tym? Przeczucie tylko. Śmieszne. Byłoby śmieszne, gdyby nie fakt, że zwykle się sprawdza. Czasem do roku, czasem później. Trudno jednak tworzyć jakąś teorię przeczuć. W każdym razie i ten wątek wpisuje się w krajobraz mojego niepokoju.
Byłbym jednym z kraczących czarnowidzów, gdybym nie dostrzegał i nie mówił także o rodzinach pełnych radości, o ludziach żyjących dla siebie i swoich dzieci, o małżonkach umiejących kochać, przebaczać, przepraszać. O młodych, którzy mają pewność, że miłość nie zaczyna się na swobodzie wakacyjnej wycieczki, a w odpowiedzialności za kochanego człowieka. O studentach, którzy mówią, że razem łatwiej, ale oni nie chcą bez ślubu. O siwiejących mężach, którzy do żony wciąż mówią: „Słoneczko”, nie muszą listów na asfalcie zostawiać, a potrafią się domyślić, o jakiej to gwiazdce ukochana marzy. Tylko nie chowajcie się gdzieś tam po kątach! Pokażcie się, szczęśliwe miłością rodziny, niech świat uwierzy, że nie jesteście z muzeum, a z wartko toczącego się życia. I że to wy jesteście normalni.