„A co? W Polsce pracy nie miała?” – Zatkało mnie. Bo ja naładowany radością i nadzieją, a tu kubełek zimnej wody.
Może i dobrze. Bo lepiej znać takie i siakie komentarze zanim samemu zacznie się komentować. Następnego dnia kolejny kubełek. W tej samej sprawie. „U nas o jednego wikarego mniej, a ten gdzieś do Boliwii?” Tak, ten do Boliwii. Jego kolega także. I jej także, ale do Peru. Już, Czytelniku, wiesz, o jaki temat chodzi. Misje zwane zagranicznymi. Zawsze trzeba jechać wszędzie tam, gdzie potrzeby Kościoła są inne i większe. Dlatego w niedzielę biskup wręczył misyjne krzyże dwojgu naszych diecezjan. Kilka dni wcześniej jeszcze jednej osobie. Był więc nasz biskup z Opola, był i biskup misyjnej diecezji Santa Cruz della Sierra. Gdy mnie przedstawiono, on przemówił do mnie najczystszą polszczyzną. No bo nasz rodak – i misjonarz, i biskup w jednej osobie. Zresztą nie on jeden taki.
A ci nasi misjonarze na odjezdnym to kto? Odpowiedź na to pytanie jest pierwszym wątkiem dzisiejszego komentarza. Otóż po imieniu to Joasia, Małgosia i Przemek (kolejność alfabetyczna). Z tej trójki ksiądz tylko jeden. Zakonnicy tym razem ani jednej. Świeckie panie. No bo napisać „dziewczyny” jakoś nie wypada, ale patrząc na nie to właśnie tak bym napisał. A cóż one tam robić mają? Obszar misyjnej pracy jest rozległy i zróżnicowany. Katecheza (co ma znaczenie szersze niż u nas) jest taką najbardziej „pobożną” działką. Są też dziedziny mniej pobożne – ale bardziej ewangeliczne, bo dające z jednej strony sposobność świadectwa wiary, a z drugiej strony pomnażania zwyczajnej, ludzkiej dobroci. A dobroć jest z Boga i jest z Ewangelii. Boliwijski biskup rzucił taką jedną ilustrację. Otóż jest u nich więzienie. Ponad 5 tysięcy więźniów, mężczyzn i kobiet. „Małe getto” – mówi. Dzieci są tam razem z rodzicami. Diecezja prowadzi sierociniec dla dzieci osadzonych, by nie musiały być w „szkole zła” jaką jest więzienie. W takim sierocińcu potrzeba wszystkiego, także ludzi. Oczywiście – to tylko jeden szczegół, nie sposób w felietonie pisać o wszystkim. Zatem – potrzebny na misjach ksiądz Przemek, potrzebne panie Małgosia i Joasia. I tylu innych – bo ja tylko z tej naszej, lokalnej perspektywy o tym piszę. I takie to z „Dziejów Apostolskich” rodem, że w misji ewangelizacyjnej na równi stają świeccy z kapłanami.
Po uroczystości w kościele w domu katechetycznym kolacja dla wszystkich gości. Taka zwykła, prosta, ale potrzebna. Ja jej potrzebowałem, żeby choć z grubsza zorientować się wśród gości. Jasne – kilkadziesiąt osób to misjonarze. Skąd? Odpowiem żartobliwym określeniem, które wpadło mi w ucho: „globus w sali katechetycznej”. Czyli – cały świat. Od Syberii i Kazachstanu, poprzez Gruzję, do krajów Afryki i aż za ocean: Ameryka – Boliwia, Peru. Brakło mi kogoś z Japonii i w ogóle Dalekiego Wschodu, ale mam tam takich, którzy regularnie pisują e-maile. No i był oryginalnie, na biało ubrany ksiądz spośród Ojców Białych. Anglik z Manchesteru (tak się przedstawił, imienia nie zapamiętałem). Po latach w Afryce jest teraz w Polsce. Czyżby to była zapowiedź otwarcia się Kościoła w Polsce na duszpasterzy „z zewnątrz”. Cudzysłów dlatego, że w Kościele nie istnieje żadne „zewnątrz”. I tego właśnie doświadczyłem w Opolu.