Stilo czyli koniec świata.
Chłopak sprzedający pieczywo i ciastka w Stilo trzyma na ladzie puszkę na napiwki z napisem: „Zbieram na czołg :)”.
Stilo to super miejsce, moje odkrycie tego lata. Kilka domów, cichy nadmorski las, parę osób na plaży i latarnia morska, jedna z wdzięczniejszych jakie widziałem. Na tablicy przy wjeździe napis: „Stilo – koniec świata”.
Rankiem, nie tak znowu długo po świcie, nad brzegiem Bałtyku spotykamy żabę wpatrującą się nieruchomo w fale. Rybacy zastawiają sieci. Słońce wypełnia wszystko: niebo, fale, piasek, spacerujących i biegających ludzi.
Dorsz u parafianki w Łebie smakuje mi tak, jak nigdy w życiu żadna ryba nie smakowała. Ktoś opowiada anegdoty, pękamy ze śmiechu, najstarszy z całej bandy profesor jest roześmiany i szczęśliwy, a w dodatku ma na głowie nieśmiertelnej urody białą czapkę.
Rybacy rozplątują i zwijają sieci w porcie, sprzedają ryby. Żaden z nich nie pali fajki, a ja się temu nie dziwię. Dorsz w porcie jest trzykrotnie tańszy od dorsza w sklepie rybnym w Kędzierzynie-Koźlu. Na plaży znajdujemy wyrzucone przez morze sieci. Wyplątujemy z nich linki, które przydadzą się w domu.
W kościele w czasie spontanicznej modlitwy wiernych powtarzają się nazwy trzech krajów: Polska, Ukraina, Irak.
Idziemy brzegiem naszego morza, misjonarz z Turkmenistanu mówi, że życie chrześcijanina to chodzenie przed Panem, wpatrywanie się w Jego oblicze.
Patrzę, idę, milczę.