Nauczycielowi nie wolno zejść poniżej minimum, jakim są programy. Ale pogłębiać przekazywaną wiedzę wolno. Poszerzać zakres umiejętności nawet powinien.
W poniedziałek byłem na rozpoczęciu roku szkolnego. To znaczy najpierw dzieci i rodzice byli „u mnie”, czyli w kościele. O 8.00 Msza – dzieci, rodzice, nauczyciele. Sporo ich wszystkich było jak na naszą wyludniającą się okolicę. Zatem – była Eucharystia, a potem wszyscy z proboszczem (szkolnym emerytem) poszli do szkoły. I tam wszystkie oficjalności. Aż przyszedł moment, gdy przed szkolną społecznością stanęły rzędem pierwszaki. Siedemnaścioro. Jak na nasze obecne warunki – to dużo. „Przedterminowych”, czyli sześciolatków dwoje. Po chwili do dzieci dołączyli rodzice. Zrobiło się ciasno, ale sympatycznie. Roziskrzone oczęta dzieci w większości obytych już ze sobą, szkołą, kolegami, wychowawcami. Nie wytrzymałem, telefonem zdjęcie zrobiłem. I wtedy przypomniałem sobie felieton sprzed tygodnia. Poziom ciekawości świata! Przecież te dzieci nie są genetycznymi mutantami. Na pewno więc są ciekawe świata. Wystarczy tę ciekawość w nich wyzwolić. Wystarczy! Łatwo powiedzieć. Ale przecież nigdy nie było łatwo. Właśnie dlatego studia pedagogiczne zaczynają się od historii wychowania – zmory (ale potrzebnej) studentów.
Po tej uroczystości z udziałem uczniów, rodziców i nauczycieli (wypada wspomnieć burmistrza i proboszcza) spotkaliśmy się w gronie pedagogów. Najpierw pogwarzyć o tym i owym. Pojawiła się też sprawa nowego podręcznika dla klasy pierwszej. Nie miałem go w ręce, nie znam więc treści. Powtarzam zasłyszaną opinię: materiał bardzo okrojony, robi wrażenie, jakby chodziło o ograniczenie horyzontu nauki. Nie wiem, czy takie intencje przyświecały autorom, czy to efekt pośpiechu w tworzeniu podręcznika, czy „wypadek przy pracy”. Ale patrząc na dokonującą się na przestrzeni lat reformę oświaty (od powstania gimnazjów i wcześniej), wierzę, że to jest kolejny obszar psucia szkolnictwa w Polsce.
Aliści przed dziećmi staje nie podręcznik, nie podstawa programowa, ale nauczyciel. Nie wolno mu zejść poniżej minimum, jakim są programy. Ale pogłębiać przekazywaną wiedzę wolno. Poszerzać zakres umiejętności nawet powinien. Przekroczyć dziwną granicę pomiędzy przygotowaniem do testów a uczeniem mądrości – koniecznie trzeba. Wierzę w naszych pedagogów. Może tylko potrzeba im więcej wsparcia. Ze strony rodziców, ze strony otoczenia szkoły (mam na myśli samorządowców, organizacje społeczne – zwłaszcza te o profilu kulturalnym, historycznym, regionalnym), ze strony duszpasterzy. I tu apel do moich współbraci kapłanów: bądźcie nie tylko pracownikami tej samej szkoły, ale niepisanymi (i koniecznie nie natrętnymi) kapelanami szkolnego środowiska. Bez mentorstwa, lecz jako świadkowie postaw i wartości. Jako ojcowie dla dzieci i bracia dla kolegów i koleżanek nauczycieli – nie jako kumple, ale też nie jako wielebni. Szukanie różnych pól ewangelizacji – to dziś modne (i pewnie potrzebne). Ale szkoła jest polem i miejscem szczególnym. Można w nim służyć ewangelii, służąc człowiekowi. Dziecku i dorosłemu. Dyskretnie i owocnie.