Im dłużej jestem w parafii, tym dłużej trwają kolędowe rozmowy. A tematów cały wór.
Jak to do worka – wszystko po kolei, bez układania. Nawet nie próbuję tego porządkować. Ale w głowie powstaje taki impresjonistyczny, składający się z setek barwnych plam obraz. Niektóre powtarzają się w tym obrazie częściej. Inne wracają każdego roku. Są i takie, które pojawiają się w tym obrazie nagle i w znacznym natężeniu. Takim motywem, który zauważyłem tego roku (a kolęda jeszcze u mnie trwa) jest lęk, może obawa, może zaniepokojenie ludzi w wieku „60 plus”. Dla ilustracji – państwo NN. Czworo dorosłych dzieci, wnuki, nawet prawnuk się urodził. Dzieci mieszkają w odległościach 20, 70, 100 km. Rodzice i tak się cieszą, że w Polsce. Bo bywają i takie rodziny, że zamiast kilometrów, trzeba napisać: w Holandii, w Szkocji, w Hiszpanii. Bo i taki rozrzut bywa w niejednej rodzinie. Wszyscy z utęsknieniem czekają na świąteczne spotkania. Raz bywa dużo radości, innym razem płacz na kolędzie (gwarancja dyskrecji pozwala na upust żalu i łez). Nie tylko mamy płaczą, ojcowie także. Dzieci nie przyjechały. Nie mogły.
Tęsknota i żal to jedno. Ale budzi się właśnie ów wspomniany lęk. „Proszę księdza, kto się nami zaopiekuje za dziesięć lat?” Świadomość problemu wyrasta także z doświadczeń wielu kobiet całej naszej okolicy (a pewnie wielu regionów Polski). Jeżdżą one zarabiać do Niemiec „na opiekę”. Z językiem, częściej bez, legalnie albo i nie. Dwa miesiące w Niemczech, dwa znowu w domu. Albo i całymi miesiącami tam – opiekując się 24/24 starszymi ludźmi w ich domach. Jedni leżący i wymagający wyczerpującej nieraz pielęgnacji, inni tylko samotni i potrzebujący na co dzień pomocy. Jedni pogodni, inni zgryźliwi. Te wyjazdy „na opiekę” są plagą w naszych stronach. Owszem, pozwalają zarobić, ale powodują z czasem coraz większe wyobcowanie kobiet ze środowiska polskiego, bez związania się ze środowiskiem niemieckim. Opiekunki z czasem stają się „ludźmi z nikąd”. Ze wszystkimi tego następstwami w psychice, w życiu rodzinnym, społecznym także.
„Proboszczu, kto się nami zajmie?” Jasne, nie przyciągniemy do Polski armii opiekunek. Nas po prostu na to nie stać już teraz, a z czasem, gdy demograficzna zapaść się pogłębi, gdy realna wartość emerytur będzie na granicy eutanazji – na opiekunkę stać nas nie będzie. To prawda, przychodzą opiekunki z opieki społecznej – ale trzeba być wystarczająco sprawnym, by te kilkugodzinne w skali tygodnia wizyty mogły sprostać potrzebom. Co więc będzie dalej, za lat dziesięć, gdy par, czy samotnych ludzi „60 plus” będzie wiele? A młodych mało. A pieniędzy jeszcze mniej.
Może nasze strony (Opolszczyzna) – najbardziej wyludniający się obszar Europy – nie dają obrazu sytuacji całej Polski. Być może. Na pewno zaś oficjalne statystyki nie obrazują rzeczywistej sytuacji kraju. Chyba tylko proboszcz notujący na kolędzie faktyczny demograficzny stan swojej parafii coś o niej wie. Chciałbym być fałszywym prorokiem, czarnym wieszczkiem co to nigdy racji nie ma. Chciałbym, żeby obawy tych, co to na kolędzie pytali „proboszczu, kto nami się zaopiekuje”, okazały się przesadzone albo zgoła nieprawdziwe. Chciałbym. Ale przecież procesy demograficzne (na dodatek uwikłane w ekonomię) potrzebują czasu co najmniej jednego pokolenia. Nas już wtedy nie będzie. Demografia sąsiaduje z gerontografią.