Kolęda jest okazją zobaczenia różnych problemów. Także demograficznych, statystycznych i społecznych.
Wszystkie trzy obszary wzajemnie się przenikają. A razem wzięte pozwalają dostrzec wiele innych spraw i problemów. Oczywiście, nie roszczę sobie prawa do pełnego czy też naukowego spojrzenia. Chodzi raczej o to, by lepiej rozumieć parafian, ich życie, problemy i decyzje. Cóż więc dostrzegłem? Spróbuję o tym powiedzieć – ze skrótami i uproszczeniami przysługującymi felietoniście.
W minionych 7 latach spadek liczby parafian był u nas katastrofalnie szybki – od 1336 osób w roku 2007 do 1148 na koniec roku 2013. Czyli około 30 osób rocznie, co w przybliżeniu stanowi 2,5 proc. Przyrost (w istocie ubytek zwany naturalnym) lekko się poprawia. Zgony trzymają się na stałym poziomie. A liczba mieszkańców w 7-leciu przerażająco maleje. Powód? Emigracja. Wszelako na przestrzeni ostatniego roku liczba parafian nie zmalała. Zatem – emigracja się urwała? Tak. Bogu dzięki! Otwarte zostaje pytanie o przyczyny. Dostrzegam dwie: nie ma już kto wyjeżdżać, bo młodzieży w wieku 19–30 lat właściwe nie ma. Druga przyczyna to pogarszające się warunki w krajach docelowych.
Mimo tych pogarszających się „tam” warunków, kilka razy usłyszałem od obecnych na kolędzie emigrantów podobnie brzmiącą opinię. Dla nas, dla mnie – smutną. „Proszę księdza, w Holandii żyjemy normalnie”. Pytam, co to znaczy. Praca jest, 12 godzin na dobę to minimum. Pieniędzy spokojnie starcza na mieszkanie. Przy tygodniowych zakupach nie trzeba patrzyć na ceny. Na weekend można gdzieś pojechać. Nie mówiąc o utrzymaniu samochodu. I trochę odłożyć można. „Nie żadne trochę, wtrąca mąż, po prostu można odłożyć”. Nieco skąpe te kryteria normalności, ale wiem, że gdyby nawet znaleźli pracę u nas, nie byłyby spełnione. Dodają jeszcze, że urzędy są przyjazne dla interesantów, że jest porządek i czysto. Ale to już jakby drugoplanowe, choć oddziaływa zachęcająco.
„Wrócicie?” – pytam. „Do czego? My byśmy już tu nie potrafili się znaleźć”. Wierzę im. I przyznaję rację. Choć równocześnie widzę straszne zawężenie tego, co nazywają normalnością. Na jak długo wystarczy im normalność sytego niewolnika? Są małżeństwem. Powinni czekać na dziecko. Wtedy jednak wszystko się komplikuje. W Polsce też się komplikuje. Wobec tego odkładają poczęcie dziecka. Już dobrze po trzydziestce. Ile czasu im zostało? Choć mam parafianina, który dzieci ma ośmioro. Ale na niego i nade wszystko na żonę nie tylko ja patrzę jako na bohaterów. Nie każdy bohaterem się urodził...
Inna jeszcze nuta pobrzmiewała w kolędowych rozmowach. Obawa, że Polska jest demontowana celowo. Że trwa zaplanowany demontaż – to wydaje się oczywiste. Przez kogo – to widać w bieżącej polityce gołym okiem. Na czyje zlecenie? Bo wielu moich rozmówców tak to widzi – destrukcja Polski na czyjś obstalunek. Tu już trudniej wskazywać kogokolwiek. I nie wiem, czy właśnie tak rzeczy się mają. Ale młodzi i starsi emigranci o to już nie pytają. A wrócili nieliczni. Kilka osób na kilkaset. Liczę, wiem. Żal, że Polskę uważają za nienormalny kraj. Żal, że ich emigracyjna normalność jest jednak nienormalna. Chciałoby się powtórzyć pytanie proroka Izajasza (21,11): „Custos, quid de nocte? – Stróżu, i cóż z nocą?”.