Czy można prawdziwe strategie budować w perspektywie jednej czy nawet dwóch kadencji?
Przed tygodniem napisałem: „rozmawialiśmy o szkole, nie naszej, tylko o systemie, który od przedszkola po uniwersytety przestał być systemem”. Czuję się zobowiązany coś dopowiedzieć do tego.
Skończyła inna moja parafianka studia na prestiżowej, państwowej uczelni. W ogóle to byłem zauroczony wyborem i akademii, i kierunku. Dwa semestry spędziła na dwóch zagranicznych uniwersytetach. Super. Teraz sprzedaje suknie ślubne w renomowanym salonie. Też super. Ale czy przypadkiem nie chodzi o coś innego? System nie działa! Od strategii planowania kierunków i specjalizacji studiów, po efektywne spożytkowanie niemałego publicznego grosza wydanego na kształcenie młodego człowieka. Czy w ogóle istnieje coś takiego, jak strategia kształcenia wyższego i akademickiego? Wydaje się, że nie. Zresztą, na poziomie zawodówek jest jeszcze gorzej. Wydaje się, że zamiast strategii opartej o społeczne badania, strategii trudnej, bo sięgającej w przyszłość na wiele lat naprzód, jest tylko żywioł i gra interesów poszczególnych uczelni, szkół, ludzi. Jako obywatel Rzeczypospolitej jestem przerażony marnotrawieniem publicznego pieniądza. Jako duszpasterz jestem przerażony niszczeniem resztek nadziei młodych, zdolnych, ambitnych i pracowitych chłopców i dziewcząt.
Opowiadał mi ostatnio ktoś, jak to w jego regionie naprodukowano (właśnie takiego wyrażenia użył) ratowników medycznych. Bo to będzie autostrada, będą oddziały ratunkowe, będzie trzeba ludzi. Wydawać by się mogło, że jakaś strategiczna myśl w tym była. Przerwałem mu wywód, mówiąc: I wszyscy teraz szparagi targają w Holandii... „Nie, rozbierają kurczaki. Zaraz... ale skąd wiesz?”. Wiem, bo u nas było identycznie. Strategii nie można budować na obszarze województwa. I nie jest strategią uchwycenie się jakiegoś jednego, bardziej czy mniej przypadkowego elementu społecznego krajobrazu. Ale czy można prawdziwe strategie budować w perspektywie jednej czy nawet dwóch kadencji?
Zmieniam wątek (choć nie temat). Niedzielna Msza. W urodziny owej wspomnianej na początku dziewczyny. Proboszcz wszystkich zna, widzę więc, że nie widzę solenizantki. Zaczynam „W imię Ojca i...”. Wchodzi ona, za nią sznur młodych ludzi, dziewczyn i chłopaków. Wyglądało to super. Jak za dowódcą drużyny idą sprężystym krokiem. Przyklękając, zajęli całą długość pojemnej ławki. Takim samym szykiem wszyscy podeszli do komunii. Koledzy i koleżanki ze studiów. Msza była w niedzielny poranek, impreza trwała od soboty wieczorem. Czyli towarzystwo było „do tańca i do różańca”. Bez wątpienia są ludźmi nadziei. Ilu takich jest w Polsce? Tysiące. Tysiące jednak wyemigrowało. Pozwólmy im wrócić. Nie marnujmy - jako państwo, jako społeczeństwo - tego kapitału, który wciąż jeszcze mamy. Nie wystarczy ozdabiać szkoły i inne budowle tablicami europejskich programów noszących tytuł „Kapitał ludzki”. Czy nie zakrawa to na kpinę ze strony tych, którzy nam ten kapitał wydzierają? Wydzierają? Chyba przesadziłem. Sami oddajemy.
Jeszcze przed wysłaniem tekstu do redakcji wpadły mi w oczy dane dotyczące młodych Polaków studiujących za granicą, głównie w Anglii i Danii. Trudno uwierzyć w podawane liczby sięgające wielu tysięcy. Pewnie jest mniej, ale ich także nazwałbym ludźmi nadziei. Tyle, że realizują nadzieję tam, gdzie to okazuje się skuteczniejsze.