Modlitwa jest duszą chwil ciszy w czasie liturgii. Pośpiech jest znakiem pustki.
Kiedy to było? Za moich ministranckich czasów. Na drogę krzyżową chodziłem. Ze wszystkimi śpiewałem starą śląską pieśń „Zastanów się o człowiecze, na chwilkę małą...” Treść zwrotek towarzyszących stacjom jest wyrazista, mimo upływu lat przemawia i dziś. W czasach mego dzieciństwa do stacji dodawano wypominki za zmarłych czyli zalecki. Obyczaj chwalebny, pewnie w niejednej parafii wciąż żywy. U nas nieodmiennie przy czwartej stacji było za zmarłych Kokotów i Kocurów – zestaw nazwisk był dla ministrantów zabawny. W zakrystii padało ostrzeżenie: „Ino mi sie nie lachejcie przy tych Kokotach a Kocurach, bo wom farorz!”. Ze śląskiego na polski: „Tylko mi się nie śmiejcie przy tych Kokotach i Kocurach, bo proboszcz wam!”. Do dziś nie wiem, co proboszcz miał nam.
Po którejś zmianie wikarego zalecki z drogi krzyżowej zniknęły. Muszę przyznać, że ministrantów to ucieszyło. Było krócej. I mniej nudno. Jasne, że za cenę pamięci o zmarłych. Po kilku drogach krzyżowych w nowym kształcie zauważyłem, że nie tylko zniknęły Kokoty i Kocury, ale zaczęło być widać Pana Jezusa. A że w tym samym czasie po raz pierwszy miałem w ręce teksty ewangelii, z wypiekami na twarzy czytałem po kilka razy opowiadania o męce Pańskiej. Droga krzyżowa stała się czymś całkiem nowym.
Tak mi się to wszystko przypomniało na piątkowym nabożeństwie. Zabiegam, żeby mieć na drogę krzyżową rozważania krótkie i koniecznie dwuczęściowe, zawierające obraz i modlitwę. Może je wtedy czytać dwoje lektorów, chłopak i dziewczyna. Różnica głosów nie tylko ożywia, ale nabożeństwo zbliża do codziennej zwyczajności. Jako celebrans rezerwuję sobie tylko zapowiedź stacji i końcowe „Któryś za nas cierpiał rany...” Pomiędzy obrazem a modlitwą, czyli pomiędzy partiami dwojga lektorów jest chwila ciszy. I tu dochodzę do sedna sprawy. Otóż przed laty musiałem przypominać o tej pauzie, czasem nawet mówiłem „policz sobie do dwudziestu”. Później obywało się bez liczenia. Z czasem pauzy się wydłużały. Tego roku są bardzo długie. Trzeba było lat, żeby te chwile milczenia z drażniącej ciszy zamieniły się w modlitwę. Nabożeństwo z rozgadanego stało się rozmodlone.
Powiesz mi, Czytelniku, że rozwodzę się nad marginesowymi drobiazgami. Myślę, że nie. I nie tylko o drogę krzyżową chodzi. W ogóle o liturgię. O to, że celebransi potrafią się śpieszyć i tego samego oczekują od ministrantów i lektorów. Psalm skrócony o jedną albo i więcej strof. Gonienie z modlitwą powszechną – jeszcze nie wybrzmiało „wysłuchaj nas, Panie”, a lektor już przeleciał połowę następnej intencji. A w ogóle dopiero trzecia prośba, a ministranci już do ołtarza przynoszą kielich, rozkładają korporał; dobrze, że jeszcze świec nie gaszą. Albo po uroczystym zakończeniu wielkiej modlitwy eucharystycznej („Przez Chrystusa, z Chrystusem...”), zanim lud dopowie „Amen”, Ciało i Krew Pańska nieomal że pospiesznie odstawione na ołtarzowy stół, by w pół słowa zacząć modlitwę Pańską...
Wystarczy, pewnie i tak się naraziłem. Nie odwołuję ani jednego słowa. Modlitwa jest duszą chwil ciszy w czasie liturgii. Pośpiech jest znakiem pustki. Namaszczenie w słowach i gestach jest wyrazem uwielbienia dla Boga i szacunku dla ludzi. A fundamentem tego jest wiara wypełniająca słowa, ale wyrastająca z ciszy. Oczywiście, czasu trwania całej celebracji trzeba pilnować. Ale tak, aby miała duszę.