Czy gdybym już wtedy był księdzem, byłbym wart wywiezienia do Dachau?
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem KL Auschwitz? Wtedy nie używało się niemieckiej nazwy, tylko starej, polskiej nazwy Oświęcim. Owo „wtedy” – to moje czasy licealne, czyli rok gdzieś 1960. Wikary nas tam (i w inne miejsca) w czasie wakacji zawiózł. Wrażenie było ogromne. Choć jakoś przytłumione. Miałem przecież z dzieciństwa w oczach zwęglone belki domów, okolicę zrytą lejami po bombach lotniczych, ogromny betonowy bunkier w lasku za domem. Ja to mam wciąż przed oczyma. I to wszystko dla dziecka stało za hasłem „wojna”. Z czasem przyszło zrozumienie, że wojna – aczkolwiek straszna – to nie to samo, co ludobójstwo. Nawet bombardowania jakoś pojąć można, ale komory gazowej nawet wyobrazić sobie się nie da.
Do zrozumienia tej różnicy dochodziłem powoli. I właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Temat w mojej świadomości wrócił w minioną środę. Byłem jednym z kilkuset polskich księży jako pielgrzym w innym obozie – w Dachau. Ponoć KZ Dachau był prawzorem innych obozów. Ale liczby Dachau – Auschwitz nieporównywalne. W Auschwitz ofiary liczy się w skali przekraczającej milion. W Dachau zamordowanych doliczono się nieco ponad 40 tysięcy, choć uwięzionych było pięciokrotnie więcej.
Tak to zestawiam w myśli, a upraszczając, zamieniam w tekst subiektywnego felietonu. Ale naprawdę jest inaczej. Gdy ginie jeden człowiek, umiera cały świat – powiadają. Istotnie, jeśli to mnie zagazowali – to jakie znaczenie ma cała reszta? A jednak w takim rozumowaniu coś nie gra. Bo zabić ponad milion ludzi – to znaczy ponad milion razy uśmiercić świat. Cały świat. I tu każdy pyta o motyw. Dlaczego? Zrozumieć można włamywacza, co to przydybany na gorącym uczynku, pozbywa się świadka (nie bacząc, że zmienia kwalifikację przestępstwa). Zrozumieć – ale nie usprawiedliwić! Ale mordować wszystkich Żydów tylko dlatego, że są Żydami? To działo się w Auschwitz i w innych miejscach eksterminacji wspomnianego narodu.
Obóz w Dachau zaczął istnieć jako miejsce najpierw izolacji politycznych przeciwników – eliminowano ich z przestrzeni publicznej. Potem formuła została poszerzona między innymi o duchownych. Uwięziono ich w KZ Dachau 2794. Z tego polskich księży było 1773. Z tego zamęczono na śmierć prawie 900... Tak, to też byli przeciwnicy, których trzeba się było pozbyć. Wolno się domyślać, że byli to najgorliwsi i najbliżsi ludziom duszpasterze – bo tacy najbardziej przeszkadzali. Na powitanie pouczano ich: „Ihr seid ehrlos, wehrlos und rechtlos. Ihr habt hier zu arbeiten oder zu verrecken! – Nie macie honoru, obrony i praw. Jesteście tu, aby harować albo zdechnąć”.
Byłem więc w Dachau. Wróciły w pamięci migawki z mojej pierwszej bytności w Auschwitz. Byłem – ja i kilkuset moich współbraci kapłanów – uczcić pamięć naszych współbraci tam więzionych i zamęczonych. I jakieś natrętne pytanie zrodziło się w mojej głowie. Chyba nie tylko w mojej? Czy gdybym już wtedy był księdzem, byłbym wart wywiezienia do Dachau? Czy daliby mi spokój jako nieszkodliwemu wiejskiemu proboszczowi? Innymi słowy – czy byłbym w ich oczach der Seelsorger czy tylko pospolity ein Pfaffe? (ten duszpasterz – jakiś klecha). Za naszej komuny miałem niewielkie epizody z bezpieką, ale zabili Popiełuszkę, nie mnie.
Dobrze pojechać do Dachau. Nie żeby jeszcze raz odprawiać sąd nad niewątpliwymi zbrodniarzami, ale żeby o siebie zapytać. I o to, co jeszcze mam do zrobienia, skoro mnie Pan Bóg na tym świecie trzyma.