Ledwie trawię nieszczęsne sformułowanie o "dawaniu świadectwa" (czyli opowiadaniu o sobie). Ale niech będzie - to moje świadectwo.
Dawno, dawno temu, kiedy świat był młodszy a Odra Opole grała w ekstraklasie, mnie - jej kibica, pseudokibica, a może nawet kibola? - w pewnym momencie przestały unosić pieśni stadionowe. Zamiast „Que sera sera dziś Odra dwa punkty ma” zacząłem śpiewać „Ubi caritas et amor Deus ibi est” (spokojnie, nie na trybunach przy Oleskiej…). Większa siła była w tych śpiewanych łacińskich kanonach niż w meczowych refrenach.
To przez brata Rogera z Taizé i jego wspólnotę. Były takie lata w Kędzierzynie-Koźlu, kiedy mocno inspirowali sporą grupę nasto- i dwudziestolatków. Jeden z nich, mój serdeczny do dziś kolega Krzychu, nosił wtedy nawet pseudonim „brat Roger”. Bo chodził i ciągle wszystkim powtarzał sentencje przeora Taizé. Byłem w tej grupie. Tajemnica Chrystusa nagle stała się czymś bardziej porywającym niż sławetne zwycięstwo Odry nad Legią w Warszawie 5:3.
12 maja mija sto lat od urodzin brata Rogera z Taizé. W naszej diecezji w dwóch miejscach odbędą się modlitwy z tej okazji. Kiedy 10 lat temu w dzień pogrzebu Brata czekałem w kolejce do jego grobu, stojący przede mną mężczyzna w eleganckim trenczu tłumaczył sąsiadowi: „Brat Roger był ojcem mojej wiary”. To mi wtedy szczerze grało w duszy. I dzisiaj gra.
Roger Schütz, przeor ekumenicznej wspólnoty z Taizé, wzbudził we mnie tęsknotę i pragnienie Kościoła, który przyciąga prostotą, ubóstwem, dobrocią serca i pięknem. Pokazał, że taki Kościół jest możliwy i nie potrzeba do tego dużo. Wręcz przeciwnie - w ubóstwie i prostocie środków tkwi największa siła. Dużo by pisać, czego się nauczyłem od Taizé, ech… Ale może nie o to chodzi w tej chwili.
Więc prosto: dziękuję, Roger, bracie.
Taizé Wysławiajcie Pana
Jaime Quiralte