Życie jest wielowymiarowe, dlatego spojrzenie na człowieka, na każdego człowieka, także na jego przynależność do naszej wspólnoty, musi być wyważone.
Kiedyś wydawało się to takie proste... To, czyli...? Kościół i przynależność do niego. Dwunastu to był „zarząd”. Kronikarz wspomina o 120 osobach. Znali się między sobą i byli rozpoznawalni w społeczności Jerozolimy. To dwa tysiące lat. Ale nawet w czasach mojego dzieciństwa łatwiej było. Mały Tomek, rodzice, koledzy z zakrystii, proboszcz, pani Berta, pan Drost. Ten lokalny horyzont wystarczał. Gdzieś, jak błękit nieba nad ziemią, był biskup. W niewyobrażalnej dali papież. Nie trzeba było mówić „jesteśmy Kościołem”. A dzisiaj... Sami wiecie. Cały świat, i ten rozwijający się w Afryce i Azji. I ten dramatycznie zwijający się w Europie. A zwija się demograficznie, moralnie, religijnie, nawet umysłowo. I w tym wszystkim (a może tylko na tle tego wszystkiego) – Kościół. Czyli my. A ja, niemłody już ksiądz i stary teolog, nie potrafię w tym wszystkim do końca się odnaleźć. Dlatego rozumiem tych, którzy z kretesem się zgubili.
Wielu ludzi z Kościołem się utożsamia bez słownych deklaracji. Ot, chociażby tych kilkanaście osób w mojej parafii, którzy codziennie – deszcz czy mróz – są na Mszy. I mniej więcej ten sam krąg, pewnie trochę szerszy, angażujących się w różne dzieła na rzecz wioski, świątyni, różnych społecznych przedsięwzięć. Ale też dzieci i młodzież – to dzięki nawet najmłodszym ministrantom, chłopcom i dziewczętom codzienna liturgia może być dziełem wspólnoty, nie tylko księdza. O świątecznych dniach już nie wspomnę – bo wtedy jest nas wokół ołtarza, Bogu na chwałę a ludziom na radość, cała gromada. Z tymi w ławkach – jest Kościół.
Wszelako jest i drugi biegun tej wizji. Ludzie na obrzeżach Kościoła. Przypadek zasłyszany od kogoś. Pierwszokomunijny czas. Matka w rozmowie z inną mamą otwarcie mówi, że jest niewierząca. „Przecież ochrzciłaś córkę, teraz prowadzisz ją do pierwszej komunii” – pyta tamta. „Ja ją posyłam, nie prowadzę, ochrzciłam, żeby nie miała kłopotu jak będzie chciała kościelny ślub – i tyle”. Czy kogoś składającego takie wyznania można uważać za członka Kościoła? Nie potrafię zdecydowanie odpowiedzieć. No bo by jeszcze trzeba popatrzyć na życie, na obyczaje, na zaangażowanie po stronie codziennego dobra. Jest takie zdanie w Piśmie świętym: „A jeśli kto nie dba o swoich, a zwłaszcza o domowników, wyparł się wiary i gorszy jest od niewierzącego” (1 Tm, 5,8). Jedno jest pewne, to mianowicie, że zewnętrzna granica przynależności do Kościoła nie jest ostra i kontrastowa. Raczej przypomina długie cienie wieczoru. I tu jeszcze jedno zdanie nakreślone ręką apostoła Pawła: „A my, którzy jesteśmy mocni w wierze, powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne” (Rz 15,1). Życie jest wielowymiarowe, dlatego spojrzenie na człowieka, na każdego człowieka, także na jego przynależność do naszej wspólnoty, musi być wyważone.
Jeszcze inna sprawa to różnice kulturowe, cywilizacyjne, nawet językowe – bo przecież sposób mówienia, znaczenie słów, ich konteksty – także historyczne – kształtują sposób myślenia. Zatem także sposób przeżywania i wyznawania wiary. My też mamy z tym kłopot. Formuły katechizmowe, tak zwane „symbole wiary” (już nawet to sformułowanie bywa upraszczane) ukształtowały się wiele wieków temu, ukute zostały w języku greckim, zaadaptowane do łaciny, dopiero potem przeniesione na grunt języków narodowych. A teraz misjonarze zanoszą je w świat nie tylko innych języków, ale innego myślenia, innych skojarzeń, innych kontekstów kulturowych i historycznych. A wszystko tworzy wielką wspólnotę uczniów Jezusa. Wieża Babel? Nie. Wieczernik Pięćdziesiątnicy.
To wszystko nasuwa mi się na myśl w przeddzień Zesłania Ducha Świętego. I to wydaje mi się ważniejsze od naszych bieżących temacików. Owszem, ważnych – nieraz nawet paląco ważnych. Bywają one tak palące, że płoną ogniem wiechcia słomy, by po krótkiej chwili zgasnąć. Wiem, że niewierzący wierzą, iż my, wierzący w Boga i jego obecność w świecie, usiłujemy siatką na motyle łapać gwiazdy z nieba. Czasem robimy takie wrażenie, przyznaję. Ale tych płonących snopów słomy zgasło w ciągu wieków tyle. A nasze gwiazdy ciągle wskazują drogę.