Niech im Bóg da...
Pierwszego poznałem cztery dni temu w Raszowej (mam tam korzenie po kądzieli), jak przyjmował święcenia kapłańskie. Właśnie – jak on je przyjmował! To warto było widzieć: szczęście na twarzy, spokój i promienny uśmiech oczu wpatrzonych stale w biskupa, który mu tych święceń – wymarzonych! – udzielał. Wcale niełatwa była droga do nich. Ujawniona niespodziewane choroba, trudności w seminarium, przenosiny do zakonu kamilianów. Ale dał radę, przeszedł trudności. Teraz cieszy się jak dziecko, dzisiaj ma prymicje w Łąkach Kozielskich. Oby tej cudownej prostoty serca, o której mówił jego znany (zwłaszcza z obrony chorych na AIDS) prowincjał o. Arkadiusz Nowak, nie stracił. Niech mu Bóg błogosławi na drodze kapłańskiej.
Dwóch innych ziomków, już z samego Kędzierzyna-Koźla, poznałem półtorej doby później. Są w tym samym wieku co ziom z Raszowej, neoprezbiter. Ich rąk jednak nie namaszczał biskup. Mieli je skute kajdankami, a nogi powiązane łańcuchami. Siedziałem w sali sądowej, gdzie rozpoczął się ich proces, i słuchałem wstrząsających opisów lipcowej nocy 2014 r. w na sąsiednim osiedlu. Podpici kolesie o trzeciej w nocy dawali poznać, co to znaczy mocny gość, bezdomnemu, który spał na klatce schodowej, w której mieszka siostra jednego z nich. Bili, kopali, skakali po nim, walili kijem, zamykali w toi-toiu i ten toi-toi przewracali. Zostawili zmasakrowanego w lesie. I ten bezdomny, który spał na klatce, w końcu zmarł. Dzisiaj dwóm gierojom grozi dożywocie. Niech im Bóg da łaskę nawrócenia na tej drodze więziennej.
Dlaczego to piszę? Bo poraża mnie ten kontrast między chłopakami z mojej okolicy.