To była jedna z dwóch najpiękniejszych chwil tych wakacji.
Mniszka, ubrana w habit z surowego płótna, przyniosła nam do stolika na ganku klasztornego domu dla gości dzbanek z wodą zaprawioną syropem z białego bzu i kawałkami cytryny oraz talerzyk z ciasteczkami.
Ciastka oraz dziewięć czereśni, wystarczająco dobre same w sobie, ozdobione były liśćmi klonu i dwoma gałązkami kwiatów z krzewu, którego nie rozpoznałem. Zauroczony prostotą i elegancją chwili, nie miałem jakoś głowy, żeby zapytać, jaka to roślina.
Jakby nie wystarczały życzliwość, gościnność, niewyrażalna atmosfera wewnętrznej uwagi i ciepła, jaką roztacza wokół siebie kontemplacyjna wspólnota tego monasteru, potrzebna była jeszcze bezinteresowna dawka piękna uzyskanego w najprostszy sposób – przez zerwanie listków i dwóch gałązek, dodanie ich do poczęstunku dla nie aż tak bardzo strudzonych gości monasteru.
Nie zdradzam nazwy i miejsca klasztoru, bo ta wspólnota, żyjąca według najsurowszej reguły kartuzjańskiej (jak trapiści Tomasza Mertona czy też znani z filmu „Ludzie Boga”), odmawia obecności w mediach. Przyznaję to jako człowiek mediów: rozumiem tę odmowę i bardzo mi się ona podoba.
Jednak wolno mi powiedzieć, że po kilku godzinach spędzonych w tym miejscu czułem się jak po prysznicu. Duchowym, rzecz jasna. Oczyszczony, spokojny, z nowymi siłami. Dodam, że nie działo się nic nadzwyczajnego, żadne cuda, nadzwyczajności. Tylko zwykła bliskość z mniszkami, które prowadzą życie skoncentrowane na adoracji Boga i pracy. Które od czasu do czasu zerwą listek i kwiatek do ciastek dla gości.