Biblię każdy młody człowiek ma dziś w kieszeni. I najczęściej o tym nie wie.
Zabrzmiało to jak stary księżowski dowcip. Gorzki dowcip mający obrazować nikłą znajomość treści wiary. Ale ja to usłyszałem w tym tygodniu jako obraz rzeczywistości z ust młodego proboszcza: „Bo dla niektórych Trójca Święta to Pan Jezus, Matka Boska i święty Józef”. Jestem przekonany, że nie rzucił tych słów na wiatr, a zilustrował – może fragmentarycznie – stan faktyczny. Dzień wcześniej w zakrystii mało nie padłem ze zdziwienia. Jedna z ministrantek (15 lat, gimnazjum, szkoła muzyczna, dziewczyna rozgarnięta i piątkowa, rodzina praktykująca i gorliwa)... Otóż owa dziewczyna przeglądała w zakrystii ostatniego „Małego Gościa”. Na okładce i dołączonej zawieszce dużymi literami wypisane: Hbr 1,3. „Proszę księdza, co te litery znaczą?”
Szkolny i katechetyczny emeryt jestem. Ale gdy jeszcze uczyłem, to po pierwsze: przed każdym dzieckiem od kl. IV wzwyż musiało leżeć Pismo Święte. Po drugie: żeby na koniec roku w tejże klasie IV dostać „trójkę”, dzieciak musiał znać skróty czterech Ewangelii oraz Dziejów Apostolskich, wiedzieć, co znaczą kolejne cyfry, przecinek i myślnik. I umieć się tym posłużyć (w obie strony, czyli zarówno skrót odczytać i znaleźć, jak i wskazane miejsce tekstu skrótem opisać). Żadna filozofia dla jedenastolatków.
W kolejnych klasach wtajemniczenie postępowało dalej. Bo czy można przekazywać skarbnicę wiary, nie sięgając do Biblii? A czy można sięgać do Biblii, nie orientując się w prostym i powszechnym systemie oznaczania miejsc w biblijnym tekście? Emeryt jestem, nie wiem, jakie są teraz podstawy programowe i minimalne wymagania w poszczególnych klasach. I jaka jest ich realizacja. Pewne obawy jednak mam i w minionych dniach w tychże obawach się utwierdziłem. Niech mnie ktoś przekona, że powszechny obraz religijnej wiedzy (nie mówię, że od razu teologii, ale takiej podstawowej wiedzy i umiejętności) sięga realnie oceny „dobrze”, a nie „dopuszczająco”.
A Biblię każdy młody człowiek ma dziś w kieszeni. Najczęściej o tym nie wie. Są aplikacje na telefony zawierające pełny tekst Pisma Świętego, z wyszukiwarką, także z czytaniami liturgicznymi. Na katechezie dla bierzmowańców zawsze sięgamy do kilku tekstów biblijnych. Tego roku już nie z Biblii papierowej, ale elektronicznej w telefonach. Swoją drogą w tym miejscu ukłon w stronę tych ludzi dobrej woli, najwyraźniej przekonanych i świadomych katolików, którzy te aplikacje zbudowali i aktualizują. Bez obaw, tekst jest z „Biblii Tysiąclecia”. Dzięki nim mam wreszcie na stare lata zawsze przy sobie Pismo Święte – małe, lekkie, czytelne. Mogę robić zakładki, mogę zaznaczać ostatnio czytany fragment. No i w tej samej aplikacji (opcjonalnie także w innej) mam brewiarz. Nie dziwcie się więc, gdy ktoś klęczy w kościele z telefonem przed sobą...
Umiejętność poruszania się w elektronicznej Biblii wymaga znajomości tych samych skrótów oraz systemu rozdziałów i wierszy, co w Biblii papierowej. I warto pamiętać, że „nieznajomość Pisma Świętego jest nieznajomością Chrystusa”. To nie pomysł felietonisty, to słowa... Kto nie wie, niech poszuka! Google pomogą.
I jeszcze jedna rzecz mi się marzy. Otóż żeby powszechne stało się szanowanie nakazu soboru sprzed lat gdzieś czterdziestu: „Jako część samej liturgii zaleca się bardzo homilię, w której z biegiem roku liturgicznego wykłada się na podstawie tekstów świętych tajemnice wiary i zasady życia chrześcijańskiego... Treść swoją kazania powinny czerpać przede wszystkim ze źródeł Pisma świętego i liturgii”.