Moja parafia wreszcie stała się właścicielem ziemi.
Przed chwilą wróciłem z siedziby sporej spółki rolnej. No bo wreszcie moja parafia stała się właścicielem ziemi. Tak, tak – znowu ci czarni obszarnicy dochodzą do głosu i będą ciemiężyć prosty lud, strasząc na dodatek piekłem. Komentarz znany nie od dziś. Ale do rzeczy. Ile i skąd ta ziemia dla parafii? Zacznę od historycznego tła. Nie można było utworzyć kiedyś parafii bez materialnego zabezpieczenia i kościoła, i proboszcza. Zależnie od epoki, od regionu wymogi były różne.
Dla ilustracji. Miałem kiedyś rekolekcje w parafii liczącej około sto lat. Ówcześni mieszkańcy zabiegali o własną parafię. Zebrali rolne działki, by mogły stanowić podstawę utrzymania parafii, dokupili, co brakowało, kościół zbudowali, plebanię też. Biskup z Ołomuńca dopiero wtedy parafię erygował. Teraz, po obu wojnach, okolica leży w granicach Polski – taki to ciekawy skrawek ziemi. Oglądałem też dokument powołania innej parafii – ta dla odmiany leżała na terenie państwa pruskiego, a czasy były dla Kościoła trudne (Bismarck rządził). Finansowa podstawa była określona nieco inaczej, ale była. Zawierała też ustalenia dotyczące „podatku na starość” proboszcza. Dziś nazywamy to składką emerytalną. Jeśliby parafia nie mogła tego podatku w całości opłacić, resztę zobowiązywał się uiszczać król pruski (wcale nie katolik). Biskup wiedział, że bez podstaw materialnych niczego zrealizować nie można, a ewangelicki król i kanclerz wiedzieli, że bez sieci parafii (ewangelickich i katolickich) społeczne życie poddanych będzie okaleczone, co i państwu na rękę nie jest.
W naszych okolicach uposażenie parafii stanowił zazwyczaj obszar sięgający 80 hektarów. Większe miały więcej, często także spory kawał lasu. Dawno temu było to gospodarstwo prowadzone przez zarządcę, dające też utrzymanie jemu i pracownikom. Z czasem weszły w modę dzierżawy. Starczało na utrzymanie kościoła, pracowników z proboszczem, było i na dzieła charytatywne, działały ochronki dla dzieci, funkcjonowała opieka nad chorymi w domach. Ofiary składane „do koszyczka” były tylko dodatkiem do całości.
Komunistyczne państwo polskie zabrało to wszystko i rozproszyło. Bo podstawa wszystkiego, czyli ziemia, została rozparcelowana i przekazana w kawałkach ludowi pracującemu. Owszem, jest ustawa pozwalająca to jakoś naprawić. I tu są te hektary, od których zacząłem felieton. Jest ich w sumie około 13. Słownie: trzynaście. Czyli jedna szósta tego, co było. Według ustawy może być 15, ale państwowej ziemi po prostu w okolicy nie ma. Przez kilka dziesięcioleci parafie i tego nie miały. Był, czemu nie, funkcjonujący na papierze państwowy „fundusz kościelny”. W istocie była to jednak propagandowa przybudówka.
Kościół funkcjonował, proboszczowie żyli. Ale wiele spraw było poza zasięgiem ich możliwości. Wiele zależało od materialnego potencjału parafian i ich ofiarności. Było bardzo niejednakowo – Polska jest krajem wielkich kontrastów. W wielu miejscach kościoły i plebanie są, delikatnie mówiąc, niedoinwestowane. Wiem, że w innych miejscach są, znowu eufemizm, przeinwestowane. Bo brakło tego czynnika wyrównującego materialny status i parafii, i księży. I nie jest tak, jak co niektórzy niezorientowani sądzą, że biskup i kuria łożą na parafie. Jest dokładnie odwrotnie.
I co z tymi „moimi” hektarami? Wydzierżawiłem owej spółce. Oni i tak tę ziemię uprawiali. Jak kiedyś „koszyczek” był dodatkiem do parafialnego gospodarstwa, tak teraz dzierżawny czynsz tylko takim dodatkiem będzie.