Jeśli odrzucimy chrześcijański fundament społecznego życia, pożremy jedni drugich.
„Prawo, które nie służy narodowi, jest bezprawiem”. Nieco innymi słowy: „dobro narodu, społeczne musi być nad prawem. Nawet nad Konstytucją”. To słowa, które niedawno padły z mównicy sejmowej. Przyznaję rację mówcy. Ale jednak coś nie daje mi spokoju. Zacznę od historii. Marcus Tullius Ciceron (zm. 43 r. przed Chr.), Rzymianin, wytrawny mówca, karierowicz, rzymski nowobogacki. W traktacie „O prawach”, gdy omawia prerogatywy konsulów, pisze: „Niech dobro ludu rzymskiego będzie im najwyższym prawem”. Po wiekach zdanie to nieco zmodyfikowano. Zapis tego znajdujemy w traktacie Johanna Wolfganga Goethego: „Salus rei publicae suprema lex esto”. Czy ta reguła jest nadrzędną zasadą prawa?
Nie znajduję prostej, powszechnie akceptowalnej odpowiedzi. No bo nawet słowo „lud” (czy też naród) bywało i bywa rozumiane różnie. Za czasów Cycerona „populus” (lud) to nie to samo co „plebs” (pospólstwo). A za naszych dni? Myślę, że mimo wszystkich szczytnych i pięknych deklaracji, od słynnego hasła rewolucji francuskiej poczynając: „wolność, równość, braterstwo”, po współczesne konstytucje różnych państw, codzienność właściwie nie uległa zmianie. Patrząc na Polskę widać oczywiście różnicę między czasami PRL-u a dniem dzisiejszym. Jest to – moim zdaniem – różnica natężenia pewnych zjawisk, jednak nie eliminacja społecznego rozwarstwienia. To nie jest przytyk wobec naszej Ojczyzny. Wszędzie jest podobnie. Ale właśnie dlatego reguła Cycerona jak była dwuznaczna w starożytnej rzeczywistości Rzymu, taką pozostała.
Druga wątpliwość budzi się, gdy patrzymy na przedziwnie nieraz interpretowane pojęcie dobra narodu. Przecież tym pojęciem usprawiedliwiane bywały (i wciąż bywają) największe krzywdy ludziom wyrządzane – także ludziom tej samej ziemi i mowy. Nawet wojny usprawiedliwiano dobrem. Historię znamy, podpowiadać nie trzeba. Zatem, czy twierdzenie, iż „prawo, które nie służy narodowi, jest bezprawiem” należy zakwestionować? Odrzucić? Wyśmiać? Bynajmniej. Ale nie wolno naiwnie i bezkrytycznie przyjmować wypowiadanych także przez autorytety haseł. Przekonaliśmy się, że nawet tak oczywiste i samo w sobie neutralne hasło, jak słowo „konstytucja” może być przez obie strony sali rozumiane zgoła inaczej.
A co na to wszystko powiedzieć może i powinien felietonista ksiądz? Jedno już powiedziałem – trzeba analizować, sięgać do historii (dawnej i nowej), myśleć. A po drugie – jako chrześcijanie (choćbyśmy nie byli gorliwymi katolikami) powinniśmy sięgać do zasadniczej, fundamentalnej konstytucji – do Ewangelii. Gdzie na pytanie o dobro, Jezus powiada „jeden tylko jest Dobry”. Dalej – gdzie jako ojciec kłamstwa wskazany zostaje szatan, a za fundament wolności uznana zostaje prawda. Zaś wolność jest czymś więcej niż suwerenność narodowa czy swoboda ekonomiczna. Chodzi o wolność od wewnętrznych uwikłań krępujących każdego z nas. Wreszcie – miłość. Rzeczywistość, o której w parlamentach świata na ogół się nie wspomina. Gdyby przynajmniej o miłości się tam myślało – nie byłoby wrzasku wzajemnego, bo miłość jest radością z obecności drugiej osoby. I byłoby więcej zainteresowania pożytkiem innych, nie tylko własnym i ciasnym interesem. Bo miłość jest „byciem dla”. Nie dla siebie, a dla innych wokół mnie.
Jeśli odrzucimy chrześcijański (nie chodzi o dewocyjny) fundament społecznego życia, pożremy jedni drugich. To nie obelga z mojej strony, to przestroga z listu apostoła Pawła (Ga 5, 15).