Dziś na kolędzie usłyszałem: „Nie widzi ksiądz, że połowa ludzi tak żyje?” Z nutą pretensji, że się czepiam.
Hej kolęda, kolęda! Można tak śpiewać, można „po kolędzie chodzić”. Jak po tęczy. Jednak po kolędzie to się nie chodzi, a siedzi. Zwłaszcza gdy w jakiejś parafii proboszcz jest już długie lata. Ludziska chcą się wygadać, a tematów jest sto. Ale i proboszcz ma swoje. Jeden z nich w ostatnich latach pojawia się częściej i w jakiejś „gęstniejącej” postaci. Wiem, że nie wolno przy nim używać buldożera, raczej delikatności. Chodzi o związki młodych. W różnej konfiguracji: mieszkają razem u jednych rodziców, mieszkają niby osobno – a przecież „są ze sobą” – ta formuła jest bardzo pojemna. Są zaręczeni bez końca, mają cywilny ślub bądź żadnego ślubu. Mieszkania wspólnego nie mają, ale sypialnię pewnie tak, bo dzieciak już duży. Mają jakąś prawną przeszkodę, bardzo często żadnej, rzecz dzieje się na miejscu, albo w jakimś Amsterdamie...
Niektóre sytuacje można zrozumieć – choć nie zaakceptować. Niektórych nie jestem w stanie pojąć. A niektóre są wręcz przedziwne. Jak na przykład ta: dzieciak już chodzi do szkoły, kupili dom, związek jednak nieformalny. Przekonuję, że nawet ze względu na dziecko, powinni sformalizować swój związek, bo w razie czego... Tu mi przerwali. „W razie czego mamy na siebie haczyk. Dom kupiliśmy na Agatkę. W razie czego musimy się dziesięć razy zastanowić, zanim zrobimy coś głupiego”. Rozbroili moją argumentację, usiłuję więc inaczej. Czuję zdecydowany, choć grzeczny opór. „Tak, na pewno kiedyś, teraz jeszcze nie”. I rozumiem, że nie tylko o sakramentalny związek chodzi, ich nawet cywilny przeraża. Dlaczego? Nie wiem...
Mamy na stronie parafialnej taką tabelkę z zajętymi ślubnymi terminami. Bo na wsi lepiej jak w sobotę jest tylko jedna „impreza”. Młodzi szukając terminu i miejsca z tą tabelką w garści, nie wchodzą innym w paradę – super udogodnienie dla wszystkich. Zaczynam więc: Do tabelki zaglądacie? W odpowiedzi uśmiech, a odpowiedź kabaretowa. „Tam jest tylko na dwa lata, a my za dziesięć”. Miałem ochotę dziewczynie „dać w łeb”. Ale zacząłem przepytywać i tłumaczyć dalej. Wszystkie moje argumenty spływały po niej jak woda po gęsi. Uśmiech na ładnej buzi zdawał się być szelmowskim uśmiechem. Pytam, na ile lat mam więc rozplanować tabelkę. „Noo, na dziesięć”. Zrozumiałem. Jesteśmy razem, ale żadnego ślubu. Nigdy. Zapytałem o ewentualne dziecko. „Dziecko? Nie, dziecka nie będzie. Na razie. No, może, jakoś sobie wtedy radę damy”. – Można by cały zbiór takich scenek napisać, ale po co.
Dziś na kolędzie usłyszałem: „Nie widzi ksiądz, że połowa ludzi tak żyje?” Z nutą pretensji, że się czepiam. Połowa? Nieprawda. Ale wielu wybiera pogański styl życia. Pogański i nieobywatelski. Większość z nich do kościoła chodzi, kolędę przyjmują, ze święconym na Wielkanoc przyjdą – razem, a jakże. Jakaś moralna i religijna schizofrenia. Nie widzą jej. Udają że nie widzą? Ja nie jestem w stanie tego pojąć.
Będę dalej się przypominał, może za którymś razem się uda. Moje nierozumienie kładę na karb wieku – stary jestem, sposób myślenia, kojarzenia, planowania życia inny teraz niż za mojej młodości. Ale przecież natura człowieka, istota społecznego życia, wreszcie dar łaski są te same. Wiem także, że jest to problem nie tylko mojej parafii – ostatni synod biskupów te właśnie tematy miał na warsztacie. Trzeba mieć nadzieję, że kryzys aczkolwiek dramatyczny, okaże się przejściowy. Że młodsze pokolenie duszpasterzy i animatorów życia religijno-społecznego będzie lepiej rozumiało rozdartego człowieka. Wreszcie – że nad wszystkim jest Bóg, który na weselu w Kanie Galilejskiej wodę w wino przemienił. W dobre wino.