Śląskie jasełka uczniów z Czarnowąsów miały niezwykły koloryt.
Chwilami można było się zastanawiać, czy ten pokój anielski nie mieści się gdzieś w miejscowej szkole... Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Było jak w dobrym filmie - zwroty akcji, toczącej się na Ziemi - w Nazarecie i Betlejem jak i w niebie. Zmiany planów, scenerii i zaskakujące dialogi, pełne improwizacji i humoru. Niby wiadomo, co będzie, ale trzeba zachować czujność, by nie przegapić jakiejś puenty.
Bo nawiązań do dzisiejszych czasów czy sytuacji szkolnych było sporo. Na przykład anielica, która przez wzgląd na zakład sportowy paradowała w kaloszach, czy archanioł Gabriel dzwoniący do mamy i chodzący nie dość, że bez skrzydeł, to o kulach...
- Bo jakzech tu lecioł to przidzwoniłech w sosna i wypadła mi rzepka... - tłumaczył Maryi przy zwiastowaniu, chwilę później oznajmiając: - Zostałaś wybranoł przez Boga i bandzies matkom Jego Syna. A krewno Twoja Elżbieta, choć w podeszłym wieku tyz bajtla bandzie miała... - Ooo, taki podwójny kinderiberaszung. No dobrze, niech tak bandzie - usłyszał radosną odpowiedź.
Król Herod wyglądał naprawdę groźnie. Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość A na poważnie, już poza sceną, grający archanioła Benedikt Kokott z Krzanowic uśmiecha się i mówi: - W sobotę będąc na nartach wywróciłem się i mam problem z kolanem, no więc trzeba było improwizować. Zresztą jak z księdzem wikarym pracowaliśmy nad scenariuszem, to wplataliśmy dużo takich rzeczy.
No i ta śląska mowa, która, choć całkiem młodzieżowa, to jednak swojska i swobodna. Widać, że naturalna dla większości aktorów, a gdy zerknąć w scenariusz, okazuje się że jest on pisany... po polsku.
- Ja pochodzę z Ujazdu, znam gwarę śląską, posługuję się nią, ale nie potrafiłbym tego zapisać. Tym bardziej, że tutejszy śląski jest zupełnie inny. A co do improwizacji - była masa kwestii, które nawet mnie zaskoczyły, ale dobrze, że uczniowie to potrafią. Cieszę się, że chętnie brali w tym udział i mimo iluś drobnych wpadek, które wynikają z tego, że to wszystko jest żywe, nie wyuczone na pamięć, jestem z nich dumny - mówi ks. Michał Krupa, wikariusz parafii w Czarnowąsach, główny autor scenariusza.
Przygotowania trwały dwa miesiące a całość zaprezentowano w kilku spektaklach przed uczniami Zespołu Szkół w Czarnowąsach, emerytowanymi nauczycielami a wreszcie dla rodziców i szerszej widowni. Niewielka sala gimnastyczna nie mogła pomieścić widzów.
Nad całością czuwał ks. Michał Krupa Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Ciekawym, bynajmniej nie politycznym akcentem było wejście Heroda, trzymającego w ręku zamiast berła żywego kota. Obrońców zwierząt od razu należy uspokoić, że zwierzę było oswojone i żadna krzywda mu się nie stała. A jak przypuszczali przybyli do niego mędrcy ze Wschodu, król ów mówił nieco innym językiem niż pozostali z tego regionu, bo pewnie pochodził z Sosnowca...
- Teraz musieliśmy okroić scenariusz, bo na pierwszych spektaklach była też żywa koza. Jednak, że jest w ciąży, więc woleliśmy oszczędzić jej stresów a sobie nieprzewidzianych narodzin koźląt podczas przedstawienia – podsumowuje opiekun młodzieży.
A widzowie? Prócz miejscowych byli i tacy z daleka.
- Widzieliśmy na profilu społecznościowym księdza Michała plakat i przyjechaliśmy z poprzedniej parafii, w której był - Miłosierdzia Bożego z Prudnika. Warto było, wspaniałe przedstawienie, gwara super. U nas praktycznie w ogóle się nie mówi po śląsku. Było nie tak poważnie, sztywno jak zwykle, ale właśnie w różnym klimacie, na śmiesznie, pomieszane wątki, poprzeplatane, nie w jednym ciągu - opowiada Łukasz Solarski. - Ja mieszkam 2 km od Białej - tam jeszcze mówimy gwarą, więc ta tutaj bardzo mi się podobała - dodaje uśmiechnięta Barbara Kosiara z Prudnika, przez wszystkich nazywana babcią.
O jasełkach czytaj też w najbliższym wydaniu "Gościa Opolskiego" (nr 4/2016).