Kolęda... Mój Boże, to kumulacja kontrastów. Zamożności i biedy, pobożności i spoganienia, piękna i brzydoty, ciszy i zamętu, dobra i zła, świętości i piekła...
Raz w roku. Kolęda raz w roku. Dla mnie to było 21 dni. Po 8–9 godzin. Prawie 400... Czego czterysta? Mieszkań? Pokropień? Modlitw? Przede wszystkim rozmów. Gdy chodzi o mieszkania, to jest 400 biotopów, w których unoszą się wirusy, bakterie, grzyby. To jest oczywiste. Każdy biotop jest inny. Wśród mieszkań są i te wymuskane, błyszczące, nienaturalnie sterylne. Gdy sterylne, to dla odmiany pełne chemicznych zapachów, które nieraz dech zapierają. – Nie, ja ani nie obgaduję parafian, ani się nie śmieję. Po prostu piszę o faktach, z którymi ksiądz zderza się na kolędzie. Pomijam czynnik temperatury. Nauczyłem się ubierać w sposób „termoaktywny” – to znaczy tak, żeby w ciepłym nie było mi za ciepło, a w zimnym za zimno. Lata praktyki mam za sobą. Ale to wszystko jest tylko zewnętrznym środowiskiem pracy kolędującego księdza. A praca?
Nie wiem, czy to miał na myśli papież Franciszek, gdy mówił o „wyjściu na peryferia”. Ale wydaje mi się, że kolęda, zwana czasem „wizytą duszpasterską”, jest takim wyjściem na peryferia. Peryferia czego? Parafialnego kościoła, ołtarza, zakrystii, parafialnej kancelarii, salki katechetycznej a nawet szkolnej klasy czy szpitalnej sali. Czasem bywają to peryferia obszarów uznawanych za wręcz egzotyczne. „Ksiądz był już na Czeczenii?” – usłyszałem dwa dni temu. I choć pierwszy raz spotkałem się z tym określeniem, to zrozumiałem, o co pytali. Jechałem potem tamtędy z ministrantami, Bogu dziękować, że był mróz. I szedł tą zamarzniętą dróżką człowiek. Przygarbiony, w waciaku, niepewnie się oglądnął, z drogi ustąpił, doszedł do nas, gdy wysiedliśmy. „A już myślałem, że księdza nie znajdę”. Czekał i szukał – choć w kościele to go nie widuję. Zresztą – nikogo z Czeczenii. Pogadaliśmy. Wcale nie o ewangelii czy tygodniu ekumenicznym. Ot, o takich drobiazgach życia. Wiem, że niejeden z tych „drobiazgów” jest dla niego problemem nie lada. Może to jakieś niepisane przykazanie? „Przynajmniej raz w roku 10 minut z księdzem pogadać”...
Godzinę później dwie bliźniaczki – śliczne, wesolutkie, rezolutne blondyneczki. Z mamą i tatą, babcią i dziadkiem. Jak w niebie. Małe znają mnie z kościoła, to kokietują, to nieśmiałe. Tu bez wątpienia czuję, że jestem w Kościele – duża litera, bo wspólnotę mam na myśli. W takich chwilach przychodzi tęsknota za niespełnionym ojcostwem.
Kolęda... Mój Boże, to kumulacja kontrastów. Zamożności i biedy, pobożności i spoganienia, piękna i brzydoty, ciszy i zamętu, dobra i zła, świętości i piekła. A przecież to wszystko – i sporo innych jeszcze kontrastów – jest przestrzenią (a pewnie i tworzywem) Wcielenia. Dlatego kolędy śpiewamy, te nasze, a zarazem betlejemskie. Przecież tam, wtedy, kontrasty doszły do apogeum. „Bóg się rodzi, moc truchleje..., wzgardzony okryty chwałą...”.
Kontrasty nasilają się, gdy popatrzyć na kolędę w mieście i kolędę na wsi. Albo na kolędę pierwszą w parafii i kolędę po dwudziestu latach. Kolędę z udziałem młodego wikarego i kolędę starego proboszcza. O sobie myślę. I o tych minionych ponad dwudziestu latach. Traktują mnie jak takiego ojca, przed którym można się wygadać. Zwykle jest o czym mówić. Niektóre opowieści trudne, bardzo trudne. I cóż ja mogę na te bolączki poradzić... Zwykle samo cierpliwe wysłuchanie jest pomocą. Często bywają sprawy radosne – a radość dzielona z proboszczem staje się podwójna. Tyle że po ośmiu godzinach mam w głowie mętlik i dość trudno „zresetować” wewnętrzny komputer po powrocie do domu. Jakoś dokończyłem tegorocznego wędrowania po peryferiach. Nawet kataru nie złapałem. Bogu dzięki!