Dajcie spokój scenariuszom, sztywniaki, oczy otwarte, by człowieka zobaczyć!
No i wrócił papież Franciszek do Watykanu. Już zacząłem pisać, że „do siebie”. Ale przecież on w Meksyku był bardziej u siebie, niż jest w Rzymie. Latynoski temperament i żywiołowość było widać na każdym spotkaniu papieża z tłumami wierzących. I Franciszek dobrze się czuł w takim otoczeniu. A otoczenie – nie tylko to bliskie ołtarza, ale wypełniające ogromne przestrzenie placów i stadionów – żywo reagowało na obecność papieża. Nie tylko na jego słowa – tak często starannie wyważone, czasem suche, wypowiadanie bez jakichkolwiek oratorskich ozdobników. Obecność świadka wiary, ich wiary, obecność ich obrońcy, obecność nie lidera czy jakiego guru – ale obecność ojca promieniowała. Telebimy przybliżały jego twarz, przemawiała z nich jego oszczędna, a wyrazista mimika.
Tak różnych mieliśmy ostatnimi czasy papieży – hieratyczny Pius XII, tatusiowaty, a wiedzący czego chce Jan XXIII, dostojny Paweł VI, którego ta dostojność nieco uwierała, Jan Paweł I, który na krótkie dni nas zaskoczył, Jan Paweł II – mnich gdy chodzi o modlitwę, a zarazem wzięty mówca czujący się wobec tłumów jak ryba w wodzie, Benedykt XVI ze swą zegarmistrzowską precyzją myśli ubranych w słowa, wreszcie Franciszek – całkiem inny. Żaden z nich nie próbował naśladować stylu poprzedników. Bo każdy przychodził jako samoistna indywidualność. Każdy był człowiekiem wielkim i miara innych nie była (i nie jest) potrzebna.
A każdy przychodził z tą samą wiarą i z tą samą ewangelią Jezusa. Równocześnie jako stróż tej samej tradycji Kościoła. I jak ów ojciec ze słów Jezusa wydobywał z tego skarbca rzeczy nowe i stare (Mt 13,52). Przy takich nauczycielach, przy takich świadkach ludzie czują się bezpieczni. Tego nie mogą dać głosiciele nowinek, które co sezon to inne. Tego nie mogą dać perfekcyjni mówcy. Tego nie mogą dać popisujący się przed publicznością aktorzy. Tego nie mogą dać modni piosenkarze. Nawet dobrze przygotowani i mądrze gadający kaznodzieje. Powtórzę: Przy takich nauczycielach, przy takich świadkach ludzie czują się bezpieczni.
A Franciszek, niemłody już człowiek, czasem z trudem wchodzący po wyniosłych stopniach ołtarzy, potrafił zbiec po nich poza scenariuszem – jak chociażby wtedy do dziecka podniesionego przez bliskich do wysokości balustrady. I bądź tu ochroniarzem takiego rączego, starszego pana w długiej szacie. Zbiegł do jednego dziecka – a przecież wszyscy na stadionie i przy telewizorach poczuli, że papież schodzi do nich, do każdego z osobna. Myślę, że nawet ci, co to transmisję oglądali przy piwie (jestem przekonany, że i takich nie brakuje), w tym momencie browarek odstawili na bok. Wszyscy byliśmy nie tylko świadkami, staliśmy się uczestnikami objawiającego się misterium wielkości człowieka. Tu nie było scenariusza, tu nie było taniego aktorstwa, był człowiek, który dostrzegł człowieka. Powiem więcej – w tym odruchu człowieczeństwa Franciszek zawarł, jak w pigułce, najistotniejszy rys i przesłanie ewangelii, a zarazem napomnienie dla Kościoła: dajcie spokój scenariuszom, sztywniaki, oczy otwarte, by człowieka zobaczyć!