Rekolekcjonista najpierw sam musi być jednym z uczestników rekolekcji, jeśli ma być przewodnikiem w drodze do źródła, a nie tylko mówcą.
Zmieniam temat, na taki bardziej proboszczowski. W wielu parafiach, nawet na Watykanie, rekolekcje. Były, są, będą. Jak nie w czas postu, to gdzieś później. Wiele lat byłem aktywny i na tym polu – jako rekolekcjonista. Najcieplejsze (mimo siarczystej zimy) były w Tatrach, w Małem Cichem. Maleńka parafijka, mały kościółek, a rekolekcjonista na wyciągnięcie ręki słuchaczy. Kapelusz z piórkiem wręczyli mi na początek. Poważni wszyscy, gotowi jednak wybuchnąć śmiechem na żartobliwe słowo. A po Sumie to mi wytłumaczyli, jak to z tym piórkiem u kapelusza: "Mozecie, jegomości, piórecko nosić, boście kawaler. Ale kieby tak cosik-kiedysik (tu przymrużenie oka), to nie mozecie". Wszystko było już jasne, a drewnianą świątyńkę wypełniała wiara...
Zgoła inaczej było w świdnickiej katedrze, gdzie do pierwszych ławek była odległość jak cały kościółek tatrzańskiej wioski. W dalszych rzędach ludzie wyglądali jak kolorowe plamki impresjonistycznego obrazu. Potem była spowiedź – 26 księży słuchało. Wiele z nauk wróciło do mnie echem w ludzkich sercach. Byłem pewnie dla nich też taką niewielką plamką, tylko słowa z głośników docierały. Dla łaski Bożej odległość znaczenia jednak nie ma. W Wapienicy (Bielsko-Biała) mało nie padłem. Mówię do proboszcza: "Przygotowałeś program na dwóch młodych, a zaprosiłeś jednego starego". Śmieje się i mówi: "Dasz radę!". Dałem. I byłem zbudowany tym pełnym życia "młynem", który bez wątpienia był wirem wichru z dnia zesłania Ducha Świętego. Ja zastałem to w Wapienicy.
Były rekolekcje w seminariach, były dla księży. No i były te, których propozycja zaskoczyła mnie najbardziej – dla redakcji "Gościa Niedzielnego". Gdy mi to zaproponował ówczesny naczelny, czyli ks. Stanisław Tkocz, nogi się lekko pode mną ugięły, choć gęba się uśmiechnęła. Odpowiedziałem: "Staszek, przecież wiesz, szefowi się nie odmawia". A on na to: "Wiedziałem, że tak powiesz". I gadaj coś do dziennikarzy, na dodatek kolegów i koleżanek. Przecież oni wiedzą wszystko i to zwykle lepiej. Wszelako rozmowy, spowiedzi, późniejsze kontakty mailowe pozwoliły się przekonać, że dziennikarz też człowiek. Ze wszystkimi rozterkami, kłopotami, nawet lękami. Radościami także.
I po co to wszystko wspominam? Otóż, żeby na tle tej ogromnie zróżnicowanej sceny rekolekcyjnej powiedzieć o tym, czego nauczyłem się przed laty, gdy byłem blisko sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego. Od niego wiem, że rekolekcjonista najpierw sam musi być jednym z uczestników rekolekcji, jeśli ma być przewodnikiem w drodze do źródła, a nie tylko mówcą. No i sprzężenie zwrotne: do rekolekcjonisty przemawiają wiara i pobożność słuchaczy – dlatego każde rekolekcje są inne, choćby konspekt był ten sam. Nadzieję w jego sercu rodzą spowiedzi, tak często ukazujące głębię ludzkich umysłów i sumień. Radością są dzieci i młodzież. I ta dziewczyneczka z parafii w Starych Łabędach, co to podeszła do mnie i wręczyła mi... jeden grosik. Leży od wielu już lat na moim biurku pod monitorem...
Ale inne pieniądze zdążyłeś już wydać, ojcze rekolekcjonisto, nieprawdaż? Prawdaż, prawdaż, zdążyłem. Cóż będę tłumaczył. Złośliwi nie zrozumieją. Życzliwych i ofiarnych przekonywać nie trzeba. Z waszych ofiar utrzymujemy cały nasz majdan – siebie, plebanię, klasztory, potrzebne inwestycje. Rekolekcyjne pielgrzymowanie skończyłem kilka lat temu (nomen omen) w Pielgrzymowicach, przy grobie ks. Romka Kempnego, redakcyjnego kolegi. Obawiam się, że od dawna w swoich naukach odpowiadałem na pytania sprzed lat co najmniej czterdziestu. Z tego samego powodu trzeba by też przestać pisać te felietony. Zobaczymy zresztą.