Bigosować! Bigosować! Słynne i obłędne hasło z naszej, polskiej historii.
Panowie bracia (czyli szlachta, ludzie uważający się za wolnych obywateli Rzeczypospolitej) chwytali za szable. „Gdy się sto tysięcy braterskich szabel zbierze, łatwo się jakoweś bigosowanie może uczynić” – sprawę wyjaśnia Sienkiewicz, to cytat z „Pana Wołodyjowskiego”. Słowo nie nowe, po raz pierwszy na piśmie poświadczone w 2. połowie XVII wieku (czyli po strasznej wojnie 30-letniej). Także słynny Jan Chryzostom Pasek w swoich głośnych pamiętnikach użył tego określenia. Za naszych dni zmieniło się narzędzie bigosowania, ale nie istota tegoż sposobu uprawiania polityki. Narzędziem są dziś szybkie, podatne na manipulację, docierające pod strzechy techniki foto, video, audio. I jeszcze media drukowane, ale to już ariergarda.
W każdej epoce pośród gromady skorych do bigosowania spotykamy innych ludzi – mądrych, zrównoważonych, patrzących w przyszłość, odważnych, cierpliwych, zdecydowanych. Ci za szable nie chwytają. Nie mają dziś, tak jak i kiedyś nie mieli łatwego życia i prostych do spełnienia zadań. Młodsze pokolenie historii nie zna, a szkoda, bo ślizganie się po stereotypowych wyobrażeniach przystoi pośledniemu kabaretowi, a nie rzeczowej debacie ani o tym, co było, ani o tym, co pragniemy zbudować.
Onegdaj milczkiem, żwawo jadłem dobry kapuśniak (rzadsza odmiana bigosu), gdy dotarło do mnie, że w tle, z radia dobiega spokojny głos pani premier. Treść zdecydowana, chwilami twarda do bólu – wszakże ni śladu bigosowania. Wieczorem na spokojnie obejrzałem i wysłuchałem całego wystąpienia. I nie pytajcie mnie o partyjne preferencje – jestem proboszczem wszystkich. Mogę tylko powiedzieć, że nie cierpię, organicznie nie znoszę bigosowania w jakiejkolwiek formie. Z którejkolwiek by strony pochodziło. Nawet w łagodnej postaci, jaką jest tak zwane „wybuczenie” kogoś. Bo albo buczący nie mają argumentów, albo boją się ludzką mową odezwać, albo uważają adwersarzy za idiotów, do których mówić nie warto. No, i na pewno nie jest to środek polityczny. Tutaj użyłem wyrażenia „polityczny” w znaczeniu, które słownik kwalifikuje jako przestarzałe. Definiuje zaś przez takie synonimy: dobrze wychowany, umiejący właściwie się zachować, potrafiący się znaleźć, zachowujący się rozważnie, roztropnie, inteligentnie. Chciałoby się ze zdumieniem zakrzyknąć: a gdzież to są wśród polityków ludzie zasługujący na określenie „polityczny/a”! Są, są, i to niemało jest takich wśród polskich polityków każdego szczebla – od gminnych radnych po senatorów i ministrów. Tyle, że ci niepolityczni są bardziej widoczni, głośniejsi, uparci, ich prostackie odzywki zapadają w pamięć. No, i najgorsze – ci niepolityczni budzą złe reakcje. I o to im chodzi – politycznego przeciwnika ściągnąć do swojego prymitywnego poziomu.
Nie wiem, czy dobrze widzę. Wydaje mi się, że niektórych najbardziej niepolitycznych polityków ostatnio nie widać, co najwyżej w tle. Czy sami coś pojęli? Czy ich partyjni koledzy dali im szlaban? Czy działa jakaś prewencyjna cenzura? To ostatnie nie jest rozwiązaniem godnym pochwały. Ale czasem by się prosiło, zwłaszcza wobec tych najbardziej opornych, taką taktykę zastosować. Pro publico bono – jak mawiali panowie bracia szlachta. Może taki jeden z drugim już coś zaczął pojmować? Może warto mu taką izolacją pomóc? A na pewno zachowujących się najbardziej niepolitycznie, przy kolejnych wyborach trzeba wyautować. Pro publico bono.