Polsce potrzeba uspokojenia nastrojów, rzeczowych argumentów, szacunku dla odmienności, ale równocześnie kontrolowania własnej inności.
Comiesięczne odwiedziny chorych. Z babcią sześcioletnia Zosia. Roześmiana, skacząca, śliczna jak wiosna w ten majowy poranek. Przestała skakać, zadarła buzię do góry. „Czy będzie wojna?”
Zesztywniałem. Przytuliłem szkraba mocno, mruknąłem: Zosiu, nie wiesz, o co pytasz. Pewnie nie dosłyszała, a jeśli nawet, to nie zrozumiała. Babcia zrozumiała. Pamięta, co to wojna.
Mała wybiegła, mówię do babci: Ja wojny nie pamiętam. Ale pamiętam okolicę zrytą lejami po bombach. Woda w nich stała, mnożyły się komary, ludzie chorowali na malarię. Mieliśmy w domu żelazko na węgiel drzewny. Jak było trzeba, mama dawała puszkę po konserwie z „unrry”: Idź i przynieś węgla. Byłem mniejszy od Zosi. Ruiny wokoło, sterczą zwęglone krokwie, kilka chwil i wracam z paliwem do żelazka. Te leje, te ruiny, te zwęglone krokwie były zastaną częścią krajobrazu. Podobnie jak stojące niedaleko ogromne betonowe bunkry - bałem się ich bardzo. Ruin się nie bałem.
Byłem u chorych w przeddzień rocznicy zakończenia wojny, co uświadomiłem sobie dopiero po wyjściu z domu Zosi. Zresztą - co znaczy „zakończenie wojny”? Przecież wojny trwają wciąż. A nawet tamta tak naprawdę się nie zakończyła. Tylu ludzi nie wróciło - bliscy wciąż mieli nadzieję, czekali.
Niektórzy się doczekali. Starsi państwo po prawie 30 latach doczekali się listu od syna z frontu. Ślązacy, syn w Wehrmachcie. Gdzie ten list przeleżał całe lata? Ktoś do „Beuthen” dopisał polski kod pocztowy, ulica nazywa się tak samo jak przed wojną, a oni wciąż u siebie. Poczta polska w spadku po niemieckiej poczcie polowej dostarczyła. Tylko list, nadawcy już nie było...
Wojna ciągle gdzieś trwa. Nie będę wyliczał miejsc, nie trzeba, zbyt często widzimy relacje z różnych zakątków świata. „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna” - pisał..., no, kto pisał? Za naszych dni cały świat to jedna globalna wioska. Żadna poszczególna wioska nie może uważać się za spokojną.
Moi rodzice wspominali rok 1939. Nasze miasteczko, a jakże, powiatowe, leżało w jednym z tych okręgów, do których dotarli Niemcy, wycofując się po kilku dniach. To był efekt delimitacji ustaleń paktu diabłów sygnowanego przez Ribbentropa i Mołotowa.
Wojska sowieckie dotarły tam dopiero po jakimś tygodniu czy później. Ten krótki czas był najstraszniejszy. Uwolnił bowiem wszystkie demony nienawiści, zazdrości, przygasłych porachunków, okrucieństwa jednych, obojętności innych, odrębności etnicznych, różnic politycznych. Te ostatnie to był szczyt głupoty. Polityka sprzed 1 września nie miała ani odrobiny znaczenia. A jednak w jej imię można było zmasakrować sąsiada. Wkroczenie wojsk sowieckich było wybawieniem z tego lokalnego piekiełka. Tyle tylko, że wkrótce wybawienie stało się piekłem absolutnym.
Jakie podsumowanie tych rocznicowych, przez malutką Zosię sprowokowanych wspomnień i refleksji?
Polsce potrzeba uspokojenia nastrojów, rzeczowych argumentów, szacunku dla odmienności, ale równocześnie kontrolowania własnej inności. Potrzeba uproszczenia prawa i administracji, usprawnienia funkcjonowania służb publicznych. Potrzeba sądów, które będą wyroczniami sprawiedliwości. Potrzeba szkół, które będą uczyły mądrości. Potrzeba artystów, którzy nie będą szokować, ale będą mieli coś do powiedzenia. Potrzeba duszpasterzy, którzy poprowadzą do wyżyn ducha. Wiele potrzeba. I to jest w zasięgu naszych możliwości, nawet jeśli nie brakuje różnych „szkodników”.
Pod zeszłotygodniowym felietonem przeczytałem zdanie „jest Ksiądz ogromnym optymistą”. Pochlebiają mi te słowa i z szacunkiem odbieram tę dużą literę - co zawsze było obyczajem w listach. Niechby te nasze dawne, pełne kultury, szacunku, spokoju obyczaje zadomowiły się wśród nas. Bo inaczej znowu pojawią się zwęglone krokwie...