Kiedyś ta fala rozleje się szerzej i szerzej...
Nadszedł czas kapłańskich święceń, prymicyjnych Mszy i prymicyjnych przyjęć. Na takim przyjęciu byłem – nieważne gdzie, nieistotne u kogo. Bo to nie ma być reportaż. Choć bez felietonowych migawek się nie obędzie. Pierwsze spostrzeżenie to średnia wieku gości – niezwykle niska. Ocena wizualna, ale narzucająca się z całą natarczywością. Owszem, był straszy pan, któremu było trudniej podskakiwać (o tym za chwilę) niż mnie. Było też maleństwo w nosidełku. Z mamą i tatą oczywiście. Było dużo dzieciaków między zerówką a początkiem gimnazjum. Było bardzo dużo młodzieży bardzo młodej i tej nieco dojrzalszej. No i dopiero teraz mogę napisać – byli dorośli. Oczywiście wszystko przemieszane – panie (od tej w nosidełku) i panowie (tacy jak ja). Klerycy i księża byli mniejszością. Bo chyba taki powinien być obraz Kościoła jako ludu.
Młody pan – prymicjant ma dużo rodzeństwa, jak na te czasy – bardzo dużo. Super sprawa. Nie orientuję się w szczegółach, ale przecież do braci – żony, do sióstr – mężowie, do jednych i drugich – dzieci. A że rodzinne podobieństwo duże, to i łatwo było się zorientować w tym tłumku. Na weselach bywam częściej – ale tak radosnych gości to raczej trudno spotkać. Była jeszcze inna część tej całości. Ludzie z oazy. Tu też królowała młodość – również ta dojrzalsza. Gdzie przy stole kończył się obszar oazy, gdzie rodziny – trudno było rozeznać. A gdy wodzirej (pani we fraku i cylindrze, kondycyjnie nie do zdarcia) wyciągnął wszystkich do korowodu, a z korowodu uczynił wspólnotę śpiewających refreny i wersety uwielbienia, wiary, radości w Bogu – to przestały istnieć i tak nieostre granice pomiędzy gośćmi. Tylko kilkoro najstarszych (w tym i ja) dostało zadyszki i poprzysiadało gdzie popadło. Tak siedząc obserwowałem roziskrzone stworzonko, gdzieś dziesięcioletnie, dziewczynkę. Śpiewała pełną buzią i głosem, teksty znała, rączkami uprzedzała wszystkie gesty wodzireja – widać, że bywalec. I takich było więcej. „Boża radość mnie rozpiera!”
Tak się składa, że z grubsza orientuję się w historii początków ruchu oazowego (Światło-Życie, ale później i innych nurtów) w tej okolicy. Byli na prymicjach ludzie, którzy kiedyś zetknęli się i osobiście związali z ojcem Franciszkiem Blachnickim. Pamiętam sprzed wielu lat bezalkoholowe wesele w jednej z sąsiednich wiosek – a inicjatywa młodych z oazowych ideałów się wzięła. I sukces tego wesela w postaci przekonania trunkowego wujka i w ogóle świetnej zabawy. Wspominam czasy sprzed lat prawie czterdziestu. Wtedy niewielkie grono ludzi związanych z ruchem Światło-Życie siało ziarno. Było jak w Jezusowej przypowieści o siejbie. Część ziaren zmarniała, ale część wydała owoc nawet stokrotny. Być może, że dzisiejsze pokolenie chrześcijan radosnych i mocnych wiarą przeżywaną we wspólnocie nawet nie jest świadome tych korzeni i przedziwnych powiązań. Nie wiedzą też tego, co w przyszłości wykiełkuje z ziaren przez nich sianych. A jestem przekonany, że nie tylko wykiełkuje, ale i owoce wyda.
Nie było sposobności, by pogadać z osobami, które w tych stronach ewangelizacyjną siejbę przed kilku dekadami zaczynały. Nie byłoby wzrostu tych ziaren, gdyby nie było wzajemnego umacniania się wspólnot z innych, czasem odległych okolic. Gdyby zaś nie było wzajemnego wpływu i przenikania się innych ruchów i wspólnot, nie do pomyślenia by było objawienie się bogactwa, jakim jest Kościół. I jeszcze coś mi się nasunęło, gdy obserwowałem pełen radości korowód tych ludzi pełnych wiary. Przecież oni jutro pójdą do swoich środowisk – od przedszkoli i szkół, po biura, fabryki, warsztaty, urzędy, także parafie... Przecież to ogromna „bomba ewangelizacyjna”. Jeśli nawet będzie musiało minąć wiele dziesięcioleci – tak jak minęło od czasu pierwszych kontaktów z powiewem nowego – to kiedyś ta fala rozleje się szerzej i szerzej. To optymizm wiary.