Boże Ciało ma się w Polsce bardzo dobrze. Marzy mi się tylko, żeby jeszcze kazania były bliższe istoty tej uroczystości i płynęły z czytanego w liturgii słowa Bożego.
Byłem wtedy w liceum i byłem aktywnym ministrantem. Środa przed Bożym Ciałem, już ciemno, wsiadłem na rower, żeby objechać trasę procesji. Brakowało jednego ołtarza. Gdzie jest jego drewniana konstrukcja? Kto może ustawić? No i co dalej? Bo musi być. Z młodszą koleżanką, tym jednym rowerem (ona na rurce), objechaliśmy gdzie trzeba, zrobili małe „trzęsienie ziemi”. Za dwie godziny wszystko było gotowe. Dorośli słuchali nas, młodzików, że byliśmy zaskoczeni. Ani proboszcz, ani wikary nigdy nie dowiedzieli się o sprawie – wszystko było, jak co roku.
Po latach przyszły parafie – najpierw na wikariatach, potem jako proboszcz. Nigdy i nigdzie nie brakło niczego, by wyznanie wiary i uwielbienie Boga obecnego wśród nas miało piękny kształt. W jednej parafii to miałem pobudkę o świcie – parafianie z barwionych trocin układali na całej trasie kolorowy chodnik. Wylegali tłumnie – od dzieci po emerytów. Trzeba było z nimi być – pochwalić, zauważyć po imieniu każdego i każdą. Bywało i tak, że wszyscy pracowali, a ktoś jeden odciągnął na stronę, bo „miał sprawę”. Do kancelarii by z nią nie przyszedł, na kolędzie przy rodzinie o niektórych rzeczach trudno mówić, a tu okazja była jak znalazł. Ktoś raz zażartował: „Proboszczu, może wikaremu nowy budzik kupimy?”. Głupio mi się zrobiło, a wikary nawet nie wie, ile tracił. Wtedy nie było jeszcze hasła „nowa ewangelizacja”, ale to było to.
Inne też sytuacje były. Pan z „prezydium” – czyli państwowy urzędnik (czasy PRL wspominam), odpowiedzialny za „zabezpieczenie” Bożego Ciała – z zapałem pracował z sąsiadami przy budowaniu ołtarza i to nie całkiem w zgodzie z lokalizacją w wysłanym przez niego samego piśmie. On wiedział, że ja wiem, ja wiedziałem, że on wie. I było OK. Bo trzeba było składać podanie o zgodę. Zawsze pisałem „zawiadamiam, że odbędzie się procesja na trasie...”. Zawsze dostawałem zezwolenie, o które przecież nie prosiłem.
Nikt nam teraz procesji nie zakazuje ani nie cenzuruje. A naród idzie. Nie liczymy uczestników na tych naszych „pochodach i manifestacjach”. Nie dlatego, że jesteśmy zbyt pewni siebie ani jakobyśmy się obawiali topniejącej liczby. Jeśli w mojej okolicy jest nas mniej na procesjach, to dlatego, że populacja kurczy się w tempie wojennego kataklizmu.
A Boże Ciało zyskało nowy element świętowania – to popołudniowe i wieczorne koncerty uwielbienia; różne nazwy te wydarzenia mają, ale duch jest ten sam i inspiracja jednakowa – wyznać swą wiarę. Wyznać ją w gronie rozśpiewanych chrześcijan. Napisałem „rówieśników”, ale poprawiłem – coraz większe jest wiekowe przemieszanie uczestników tych wydarzeń. Młodzi wciągają starszych, także dużo starszych. Duchowa temperatura jest wysoka. Radość – ogromna. Tego nie są w stanie osiągnąć gwiazdorzy od muzyki. To efekt kumulacji wiary setek i tysięcy ludzi. Patrzyłem na retransmisję z Rzeszowa. Taki entuzjazm tylko z głębi duszy i serca płynie. Po stronie estrady i po stronie „widowni” (cudzysłów, bo to nie klasyczna widownia). A z drugiej strony profesjonalizm śpiewających i grających. Podziw budząca realizacja dźwięku. No i dyskretne pytanie o sponsorów – bo takie przedsięwzięcie kosztuje. Nie mówię już o ogromnym wysiłku organizacyjnym – zarówno w przygotowaniu muzycznym, jak i w całej logistyce masowej imprezy. Boże Ciało ma się w Polsce bardzo dobrze. Marzy mi się tylko, żeby jeszcze kazania były bliższe istoty tej uroczystości i płynęły z czytanego w liturgii słowa Bożego.