Miał w 1944 r. pytać gen. Dietricha von Choltitza, wojennego gubernatora Paryża sam Führer.
Były i zdjęcia... Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Dziś Timo von Choltitz oraz jego rodzina nie mają roszczeń co do siedziby przodków. Cieszy się, że miał okazję zobaczyć jeszcze raz zamek, poznać tutejszych ludzi i podzielić się historią swojego ojca.
Jego zamiarem było tylko opowiedzenie o swoim ojcu, pokazanie go bez wybielania, ale z innej perspektywy niż zna ją większość Polaków, pokazanie zdjęć i dokumentów.
Mówiąc o jego służbie podkreślał, że gen. Dietrich nie był nigdy nazistą, ale jako zawodowy żołnierz karnie wykonywał rozkazy przełożonych, starał się, by jego oddziały ponosiły jak najmniejsze straty. Dlatego decyzja o odmowie zniszczenia Paryża była dla niego trudna.
- Wiedział, że taka niesubordynacja była wyrokiem śmierci zarówno dla niego jak i całej rodziny - opowiadał syn generała, dodając, że swoje motywy i rozważania opisał on później w książce.
Z jego perspektywy - dziecka, na którego chrzest ojciec przyjechał z frontu wschodniego, przez lata niemal ciągle nieobecnego, gdzie za życia ojca był zbyt młody, żeby móc porozmawiać z nim o tamtych latach, wreszcie Niemca, którym się czuje, otwarcie przyznawał: - Ojciec brał udział w walkach pod Łodzią i w bitwie nad Bzurą, w oblężeniu Sewastopola, miał udział w bombardowaniu Rotterdamu. I ten obraz w nim pozostał. Stąd pytał siebie „Co to da, że zniszczy Paryż?” Byłby odpowiedzialny za wiele ofiar, także wśród cywilów i swoich żołnierzy, uniemożliwiło by to jakiekolwiek pojednanie niemiecko-francuskie czy negocjacje dotyczące przyszłości Niemiec. Jako generał zdawał sobie sprawę z tego, że ta wojna jest już przegrana. I jak pisał - nie chciał zostać Neronem, znanym z tego, że spalił Rzym...
Jednym z widzów był sołtys Łąki Prudnickiej, który dziękował za wspomnienie w filmie o tej miejscowości Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Po dość emocjonującej dyskusji jeden ze słuchaczy stwierdził: - Jedni są znani i uznani za bohaterów za to, co zrobili, inni, jak gen. von Choltitz za to, czego właśnie nie zrobili, choć oczywiście nie jest postacią bez skazy...
Podsumowując Wojciech Dominiak, dyrektor POK i Muzeum Ziemi Prudnickiej, przestrzegał przed uproszczonymi i szybkimi ocenami. Przypomniał, że te ziemie były kolejno czeskie, polskie, na powrót czeskie, pod panowaniem Habsburgów, potem pruskie i wreszcie do 1945 r. niemieckie, choć ciągle zamieszkane przez Polaków, Morawian i Niemców, którzy byli wcielani do akurat obowiązującej armii.
Przytaczając historie usłyszane od mieszkańców, autochtonów bądź przybyłych ze Wschodu zakończył: - To są przeróżne, czasem piękne historie o tym, jak niektóre z tych osób zostały uratowane czy to przez Niemców, Polaków, Ukraińców czy też kogoś z NKWD. I myślę, że linia podziału między dobrem a złem biegnie w sercu i sumieniu każdego człowieka. Te ludzkie historie i dramaty giną w statystykach, dlatego musimy pamiętać o tym, co trudne, bolesne ale po to, by budować stabilną przyszłość, z otwartością.
Spotkanie zorganizował Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej. Podobne miało miejsce dzień wcześniej w Centrum Dokumentacji i Deportacji Górnoślązaków do ZSRR w 1945 roku w Radzionkowie koło Bytomia.