Tydzień temu wróciłam z Krakowa. Od tego czasu wciąż słyszałam powtarzające się z różnych stron pytanie: "Jak było?".
Nie spodziewałam się, że aż tak trudno będzie mi na nie odpowiedzieć. Mówiłam pokrótce o tym, co się wydarzyło, jak się czułam. Na ŚDM było pięknie – tego byłam i jestem pewna.
Ale upływały kolejne dni od powrotu, a ja wciąż nie potrafiłam odpowiedzieć samej sobie, dlaczego było pięknie, w czym piękno się objawiło?
Upłynął tydzień… Dostrzegam, że Światowe Dni Młodzieży były czasem, który intensywnie przeżywałam na różnych płaszczyznach. Uczyłam się poruszania po zatłoczonym mieście, tracenia jak najmniej czasu na zdobycie obiadu, przeciskania się w napierającym tłumie, funkcjonowania mimo krótkiego snu, szukania dojazdu do podkrakowskich miejscowości z uwzględnieniem czasowo zamkniętych dróg. Wszystko to było nowe, ale wcale nie było straszne.
Tak naprawdę takie logistyczne sprawy zeszły na dalszy plan. Z jednej strony ze względu na bardzo silne poczucie, że Pan Bóg się o mnie troszczy, a z drugiej dzięki zachwycającemu pięknu bijącemu od młodych ludzi, ich odwadze, determinacji, świadomemu przeżywaniu młodości i wiary. Miałam ciarki, kiedy po wieczornym czuwaniu z papieżem Franciszkiem, na polu rozświetlonym świecami, śpiewaliśmy: "Jesteśmy piękni Twoim pięknem Panie". To była chwila, w której nie tylko urzekało mnie to, co zobaczyłam wokół, ale też chwila w której moje myśli powędrowały ku tym osobom, które są mi najbliższe, które w moim życiu są darem Pana Boga.
Oczywiście ŚDM to nie tylko takie chwile. Trudnością było choćby uczestniczenie we Mszy św. w zatłoczonych kaplicach, albo bez powietrza, albo w gwarze zwiedzających, czy na wielkich polach z dala od ołtarza. Niełatwa była adoracja Najświętszego Sakramentu w sobotni wieczór, kiedy Najświętszego nie widzieliśmy nawet na telebimie.
Za to byłam urzeczona, kiedy zobaczyłam łzy w oczach młodych, którzy właśnie przyjęli Komunię św. na Mszy św. otwierającej Światowe Dni Młodzieży. Gdy emocje opadły, mówili mi wprost, że cały wtorkowy dzień w Krakowie był dla nich jednym wielkim oczekiwaniem na Eucharystię.
Serce miałam ściśnięte ze wzruszenia, kiedy doświadczyłam szału radości, jaki ogarnął sektory po czwartkowym powitaniu papieża Franciszka. Niektórzy docierali na Błonia po kilka godzin, pokonali niemało kilometrów, przeciskali się przez tłumy. Było zdenerwowanie, była nawet złość. Ale słowa ojca świętego i doświadczenie wspólnoty okazały się zdecydowanie silniejsze od wcześniejszego nabuzowania. Dlatego wkrótce padło nie jedno słowo „przepraszam”, i nie jedno słowo „wybaczam”. Miłosierdzie to nie jakaś górnolotna idea, ale postawa, która ma przenikać naszą codzienność.
Właśnie tego uczył nas papież Franciszek w swoich homiliach oraz biskupi w głoszonych katechezach. Na ile tę lekcję przeniesiemy w naszą codzienność? Bo myślę, że w Krakowie było pięknie nie tyle przez entuzjastyczne świadectwa wiary na ulicach, przez wspólne śpiewy w tramwajach czy tysiące zdjęć z ludźmi ze wszystkich kontynentów. W Krakowie było pięknie, bo tam miłosierdzie stawało się rzeczywistością, bo młodzi ludzie czuli się zapaleni do bycia miłosiernymi, do dostrzegania drugiego człowieka, w którym przychodzi do nich Jezus. Byli też zapaleni do szukania swojej drogi, jak choćby dwie nastolatki z Opola, które co dnia kombinowały, jak znów znaleźć się w Centrum Powołaniowym, by rozmawiać z pracującymi tam wolontariuszami.
A i wezwanie do wyjścia ze strefy komfortu okazało się budujące. W tygodniu, który upłynął od powrotu z Krakowa, w rozmowach z kilkoma osobami dowiedziałam się, że właśnie chęć zejścia z kanapy okazała się zadaniem, które już podjęli. Czują się poruszeni tchnieniem Ducha Świętego i gotowi odkrywać swoją drogę poza sferą komfortu. Pewnie, gdyby nie znaleźli się na Campus Misericordiae, gdyby nie otwarli się na słowa papieża Franciszka, jeszcze długo zbieraliby się w sobie, by podjąć się rozeznania powołania i pójścia za jego głosem.