Siłą oddziału żołnierzy jest zwartość i minimum wzajemnego zaufania.
To już 20 lat temu. Po nabożeństwie różańcowym gromada dzieci z podstawówki (ówczesnej) czeka na mnie. „Proszę księdza! My się boimy iść do Wilamowic” (nieodległa wioska w parafii). Wiem, chaszcze przy drodze, oświetlenia nie ma, ale ostatniego niedźwiedzia to widzieli 400 lat temu... „Tak, ale ta czarna wołga bez klamek. Jeździ po całej okolicy i...” Dobra, wiem, czarna wołga bez klamek – kto ją widział?! – Nikt? „Ale, proszę księdza, wszyscy mówią...” Dobra, dobra. Idę po auto, włączę długie światła, a wy za mną, jak żołnierze za czołgiem”. No i tak było. Bo człowiek musi się czegoś bać. Stąd od wieków mrożące krew w żyłach opowieści o strzygach, upiorach, wilkołakach. Stąd zawsze popularne, choć operujące inną narracją filmy grozy. Toż to i Mickiewicz pisał: „Wezbrały rzeki, zwierza pełne bory i zbójców pełno na drodze”.
Zatem pytam: czy jesteśmy bezpieczni? Czy czujemy się bezpieczni? Eksperci, zwłaszcza z kręgów rządzących wszystkich państw, bez zająknienia odpowiadają podwójnym „tak”. Zawsze. Aliści Francuzi poczuli się niezbyt bezpieczni. Masakra w Nicei przewartościowała wszystko. Nawet ocenę policji, która wpuściła „dostawcę lodów”. Poprzedni weekend we Francji upłynął pod znakiem odwołania wielu masowych, czy tylko publicznych imprez. Wysyp facetów machających maczetami budzi grozę. Już niepotrzebny dynamit. Każdy nieomal przedmiot może być podejrzany, nawet torba cukru-pudru. Nie upilnujemy złodzieja, mówi przysłowie, bo to on nas pilnuje. Nie mnie, felietoniście dawać rady specom od bezpieczeństwa, komendantom służb wszelakich, posterunkowym wreszcie. Nie jestem kompetentny. Jednak jako chrześcijanin, tym bardziej duszpasterz swoją wizję mam. Wobec tego w felietonowym skrócie ją naszkicuję.
Siłą oddziału żołnierzy jest zwartość i minimum wzajemnego zaufania. Bez tego i bitwę, i wojnę się przegrywa. Czuły to dzieciaki sunąc w zwartej grupie za moim samochodem. Tymczasem nasze społeczeństwa przypominają archipelag wysepek bardzo odległych od siebie. Obserwuję powstające na obrzeżach miast skupiska „rezydencji”. Jeszcze budowa nieskończona, a już teren obsadzony gęstym rzędem iglaków. Rozumiem, maleńkie działki nie dają poczucia potrzebnej człowiekowi dyskrecji. Ale na podłożu fizycznej izolacji obcych sobie ludzi (nowe osiedle takich stawia obok siebie) wyrasta izolacja także społeczna. Upraszczam, wiem – prawo felietonisty. W starych dzielnicach miast zostali starsi w większości ludzie. Kiedyś mobilni i zżyci ze sobą. Teraz to nie to samo. Coraz mniej sprawni, samotni, zostawieni samym sobie, schorowani, podejrzliwi. Na wsi jest inaczej. Ale czy lepiej? Są wioski zwarte, zgrane, zżyte wewnętrznie. To skarb. Ale chyba powiększa się obszar zazdrości, zamknięcia się każdego w swoim obejściu i na swoich hektarach. Dlaczego tak się dzieje? To już temat na szersze badania socjologiczne.
A tymczasem wojna trwa. Bo zarówno wędrówka ludów jak i terroryzm albo niosą w sobie zarzewie wojny, albo są jej przejawem, albo ją prowokują. Nie przetrwamy jako Europa, jeśli nasze społeczności lokalne, szersze i te najszersze – państwowe, nie utrzymają zwartego szeregu. Nie adresuję tych słów do przywódców państw, oni tego czytać nie będą. Ale my, zwykli ludzie ze zwykłych wiosek, miasteczek, miast, nowych osiedli musimy z całą świadomością, że o własną skórę chodzi, szukać sposobów budowania więzi społecznych. A wartości, obszarów, możliwości – wspólnych wartości, istniejących obszarów, realnych możliwości mamy wiele. Potrzebni wszyscy, zwłaszcza mający szerszy wpływ społeczny – nauczyciele, księża, animatorzy sportowi czy kulturalni, wójtowie, sołtysi, burmistrzowie... Wszystko to jest nasze. Dlatego wcale tej wojny przegrać nie musimy.