Koszty? Przenigdy nie ustawię się w kolejce razem z właścicielem weselnego biznesu. Nie przystoi.
Kilka dni temu przyszła parafianka. Widać, że czymś poruszona, wyraźnie smutna. „A wie ksiądz...” Chrześnica wyszła za mąż. Jakiś rok temu. Mieszkała od dziecka w Niemczech, on nie Polak, ale byli ze sobą ze cztery lata, znali się dobrze. I to się teraz rozlatuje. Kupiłam dwa krzyżyki na łańcuszkach, ksiądz poświęci, dam im, może Pan Bóg pobłogosławi. W dalszej rozmowie użyłem określenia „to już teraz jakaś epidemia, międzynarodowa”. Potaknęła, porozmawialiśmy jeszcze, poświęciłem srebrne krzyżyki. Tylko, czy zechcą je nosić?...
Problem jest rzeczywiście epidemiczny. W całej Europie. Porządkowałem ostatnio protokoły przedślubne w archiwum. Nie liczyłem, ale gdzieś połowa małżeństw z ostatnich kilku lat rozeszła się. W kilku przypadkach nie zdążyło przyjść powiadomienie z parafii chrztu o wpisie małżeństwa, a związek już nie istnieje. Młodzi też to widzą – pewnie ostrzej niż proboszcz. I nie chcą się wiązać żadnymi ślubami i formalnymi zobowiązaniami. Tylko część jest pewna siebie i Bożej pomocy, niektórzy choć nie są pewni – ryzykują. Dobrze, jeśli jest to mądre ryzyko.
Trzeba młodych dobrze przygotować. Potrzebne są różne kursy przedmałżeńskie, potrzebna w programach katechetycznych (ale i szkolno-wychowawczych) jakaś dawka wiadomości na ten temat, potrzebne rekolekcje czy warsztaty dla narzeczonych. Ale tym obejmiemy tylko ten odsetek młodych, którzy już podjęli decyzję „na tak”. Reszta urządzi sobie najbliższą partnerską przyszłość po swojemu. O dalszej przyszłości najczęściej nie myśląc. A jest to problem nie tylko duszpasterski, religijny – to poważny problem społeczny, więcej – to problem państwowy. Bo bez stabilnych rodzin ani społeczeństwo, ani państwo na dłuższą metę istnieć i funkcjonować nie może.
Zasadnicze pytanie więc brzmi: jak przygotowaniem objąć większość młodych – od najmłodszych dzieci poczynając. I tu proszę zwrócić uwagę, jak ustawiają się do sprawy ideologowie gender. Penetrują i nasączają swoimi treściami przedszkola, od maluchów poczynając, nie wiem, czy nawet nie od żłobków. Możemy sobie śpiewać, „gdy Pan Jezus był malutki nigdy nie próżnował” – ale to było dobre przed pół wiekiem. A fragment o „zwijanej wełence” w niczym nie oddaje klimatu dzisiejszej rodziny, nawet wiejskiej; fragment zresztą dzisiaj niezrozumiały. Ale wetknięta w ręce malucha laleczka ni to chłopak, ni to dziewczyna, z dyskretnym komentarzem (konsekwentnym i przemyślanym) robi swoje. Kropla drąży skałę... Już Jezus zauważył, że „synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości”. Dlaczego wciąż się ustawiamy po stronie naiwnych, a czasem głupich?
Strategie i programy muszą być dalekowzroczne. Pierwszy etap to zakres od przedszkola po koniec ośmioklasowej podstawówki. Później też – ale to już tylko pogłębienie i ugruntowanie postaw, które w wieku piętnastu lat są zwykle w tej materii ukształtowane. A „materiał” do kształtowania mamy oporny – wszak większość dzieci nie ma już teraz właściwych wzorców życia rodzinnego.
Koszty? Mądre i dalekowzroczne, roztropne i dostosowane do naszych czasów programy specjalnie nie kosztują. Chodzi o to, by czas katechezy szkolnej i parafialno-sakramentalnej dobrze ukierunkować. Kosztują kursy, rekolekcje czy przedmałżeńskie dni skupienia. Sądzę, że parafie powinny wziąć na siebie ten ciężar. A może trzeba powołać w diecezjach stosowne fundacje, które mogłyby z datków uczestników oraz innych źródeł pozyskiwać środki i je pomnażać. Może trzeba współpracy – także finansowej – z agendami państwowymi, jako że budowanie trwałości rodzin jest w interesie społecznym, nie tylko kościelnym. A już na pewno nie wolno zaczynać (czy nawet kończyć) spotkania z narzeczonymi w parafialnej kancelarii podaniem numeru konta ośrodka organizującego tak zwane nauki przedślubne. Wiem, że na wesele wydadzą więcej, ale przenigdy nie ustawię się w kolejce razem z właścicielem weselnego biznesu. Nie przystoi.