Chcieliśmy być bogami. Zbyt łatwo uwierzyliśmy w człowieka i jego potęgę. To takie proste - żyć w świecie złudzeń.
Rzeka Biała po kolejnej powodzi, widać zasięg rozlania wody i ślady zniszczeń. ks. Tomasz Horak /Foto Gość Roku 1472 ja, rzeka Biała,
wzburzyłam się aż tu.
Do krzyża mieszczanin Witz poradził,
i pouczył pójść z Sakramentem,
i złożyć ślubowanie Bogu i Matce Waszej.
Na to 2 lipca woda opadła.
Dotrzymajcie danego słowa, bójcie się mnie, żywiołu.
Minęło 525 lat. Wiele było powodzi od tamtego czasu. Nikt się nie spodziewał tej sprzed kilku tygodni. A wszystko zaczęło się w górach, tych za moim oknem - Pradziad, Keprnik, Šerak. Deszcz! Ściany przemokły na wylot od deszczu. Kto wiedział, że to się skończy tak tragicznie? Coś czuł mój pies. Gdy deszcz padał drugi dzień, nie wystawił nosa za próg. Próbowałem wyprowadzić go na siłę, żeby „podlał drzewko”. Nie dał się wyciągnąć, cały dygotał. Gdybyśmy wiedzieli to, co on wiedział! Gdyby to wiedział burmistrz i wojewoda (może jeszcze ktoś…) Gdyby to wiedział pan od pogody w telewizji czy radiu. Tylko po co ich wszystkich mamy, skoro wiedzieli mniej, niż moje wierne psisko? Gorzkie słowa. Moi sąsiedzi mówili i więcej, i ostrzej.
Biorę do ręki mapę Sudetów, kreślę pisakiem granicę zlewiska Białej Głuchołaskiej. Ogromny obszar! I to wszystko ma przepłynąć tuż obok? Przez Głuchołazy, Bodzanów, oba Świętowy i dalej? Wały! Wały przeciwpowodziowe! Solidna niemiecka robota. Ale - tu zrobiony przejazd na pola. Tam orne pola w obrębie wałów! Toż to albo zbrodnia, albo głupota. Ale to nikogo nigdy nie interesowało. Ponoć gdzieś nie naprawione od powodzi sprzed lat dwudziestu. Patrzę na mapę, podnoszę głowę - widzę Białkę sięgającą wałów. „Ja, rzeka Biała, wzburzyłam się aż dotąd…” - przypomniałem sobie słowa wypisane na murze głuchołaskiego kościoła przed kilkuset laty. Niebawem miałem Białkę w sadzie, ogrodzie, garażu i kurniku. Inni nie mieli już ani sadu, ani ogrodu, ani garażu, ani kurnika. I domów już niektórzy nie mieli…
Gdy dopiero padało (w górach był to już trzeci dzień ulewy), przyszli ministranci na sumę. „Białka ma już dosyć” - oznajmiła Ania z drugiego brzegu. „Ciekawe, czy już spuszczają wodę z nyskiego jeziora?” - ktoś dodał. Dzieciak wiedział, władze nie wiedziały? Coś mi się tu nie zgadza. Z popołudniowego nabożeństwa trudno było wrócić na lewy brzeg. Noc była koszmarna. Wyły syreny, błyskały niebieskie światła straży pożarnej, na jakiś czas wyłączono prąd. Wiedzieliśmy: powódź! Rano telefonem zwołałem kilka osób na błagalną Mszę św. Jeszcze różaniec. Niewielu nas było, ludzie nie wiedzieli, że jesteśmy w kościele, modlili się po domach. Ale na wieczornej Mszy będzie nas dużo, myślałem. Przecież „jak trwoga to do Boga”. Ale gdzież tam! Nie mogli przyjść odcięci wodą. Ale gdyby gapie stojący z rękami w kieszeni wokół remizy i nad brzegiem rzeki przyszli - kościół napełniłby się bez wątpienia. Widocznie trwoga była jeszcze zbyt mała…
Lipiec 1997, woda opadła, zniszczenia zostały. Krzysztof Miśniakiewicz Ludzie pracują. Nikt nas nie uczył, jak i gdzie układać worki z piaskiem. Brak systematycznej i fachowej kontroli wałów. Bo czy moje chłopaki ze straży, bardzo ofiarnie trudząc się dla wszystkich, są fachowcami w tej dziedzinie? A może w ogóle takich fachowców nie ma w naszym kraju? Dlaczego byliśmy zupełnie do powodzi nieprzygotowani? Ręce do pracy były, brakło głowy, która by nimi pokierowała. Nie dziwię się rozgoryczeniu strażaków i utyskiwaniom mieszkańców.
Następnego dnia idę ku szalejącej rzece. Słyszę rozmowę: „Kara Boża musiała przyjść. - Tak, musiała…” A po chwili: „Ale przyszła chyba nie na tych, co trzeba”. Gdzieś z boku słyszę inne pytanie: „Gdzie Boże miłosierdzie?” Wkrótce dowiedzieliśmy się, że tysiące ludzi zostało dotkniętych bardziej niż my. Tym mocniej pytaliśmy o Boże miłosierdzie. Czy można oczekiwać pełnej odpowiedzi na te pytania? Nie, bo sięgają samego Boga. Ale pytać i można, i trzeba. Niektórzy nie pytali, lecz wołali w niebo: „A może Cię tam, Boże, nie ma? A może jesteś tak samo bezradny, jak my, siedzący na dachu, otoczeni huczącą wodą?”
Nie, nie odczytuję dramatu powodzi w kategoriach kary. Wiem, że „Bóg wiele razy i na różne sposoby przemawiał” do ludzi. Przez kataklizm ostatniej powodzi też. „Wiesz - opowiada ksiądz z Bodzanowa - usiłowaliśmy nie dopuścić wody do klasztoru. Worki z pisakiem. Skuteczne. W pewnym momencie woda zaczęła tryskać przez kratki ściekowe. Worek z piaskiem. Pomogło. Za chwilę woda bucha z muszli klozetowej. Worek z piaskiem. Pomogło. Ale gdy woda zaszła nas od tyłu, nic już nie można było zrobić. Poszliśmy na górę. Bezsilność. Zupełna bezsilność”.
Inaczej doświadczyli jej mieszkańcy Rudawy, zwłaszcza kilku domów wciśniętych w kąt, obok papierni. Woda po przerwaniu wału podniosła się o ponad metr w ciągu kilkunastu minut. Tak wysokiego poziomu i tak szybkiego naporu wody nikt się nie spodziewał. Ktoś wbiegł na piętro. Kto piętra nie miał - na stryszek. A woda, ściskana z dwóch stron budynkami, tryskała jak z gigantycznej sikawki. Bezsilność.
Stara widokówka przedstawiająca rozcięty wodą kościół w Jarnołtówku przez powódź w roku 1903. Archiwum ks.TH Jeszcze inaczej bezsilności doświadczyli mieszkańcy Jarnołtówka. Nad ich wioską, od strony Zlatych Hor, jest zapora niewielkiego zbiornika retencyjnego. Woda przekroczyła poziom bezpieczeństwa kamiennej zapory - słup wody sięgał gdzieś 14 metrów. Wytrzyma, czy nie wytrzyma? Bezsilność. 94 lata temu jarnołtowski kościół woda rozcięła na pół. Wioskę zmiotła, cmentarz wypłukała. Tego roku obyło się bez takiej tragedii. Zapora wytrzymała. Ale i tak kilka domów runęło. Bezsilność.
Każdy inaczej doznawał bezsilności. Ale dobrze, że przeżyliśmy to doświadczenie, bo w epoce wszechpotężnej techniki zgubiliśmy proporcje bycia stworzeniem. Chcieliśmy być bogami. Zbyt łatwo uwierzyliśmy w człowieka i jego potęgę. To takie proste - żyć w świecie złudzeń. Ale jak trudno jest wtedy zmierzyć się z prawdą…
Tablicę na głuchołaskim kościele w setną rocznicę powodzi z roku 1472 kazał umieścić biskup Rudolf z Wrocławia. Miał rację: „Dotrzymajcie danego słowa, bójcie się mnie, żywiołu”. Nasze pokolenie też powinno dać jakieś słowo. Procesja? Czy nie wskrzesić dawnego obyczaju? Przejęliśmy ziemie, domostwa, kościoły dawnych mieszkańców Śląska. Może wypada przejąć ich zobowiązania? A może procesja do krzyża to za mało? Może głębiej nam sięgnąć trzeba? Głębiej człowieka i głębiej Boga? Bo wtedy, choćby świat walił się wokół nas, zachowamy to, co najważniejsze. Myślę, że przez powódź, to właśnie Bóg chciał nam powiedzieć. Wielu zachowało solidarność w nieszczęściu. Pomagali. Sobie nawzajem, innym. Wielu poznało w biedzie nowych przyjaciół. Dzielimy się darami - już nie niemieckimi, ale swoimi. To dobrze. Wiele jeszcze musimy się nauczyć, ale też i wiele już umiemy.
«Gość Niedzielny» 2 sierpnia 1997
Pisane dla Opolskiego GN, opublikowane w wydaniu głównym.