Ruiny nie są takie złe. W ruinach jest wielka myśl.
Z Eichendorffem dziwna sprawa. Co przybywa na liczniku lat, to coraz trudniej minąć Łubowice bez zatrzymania się w tamtejszym parku, przy ruinach zamku Eichendorffów, bez paru choćby kroków po „zajęczej ścieżce”.
Pomyśleć, że były czasy, gdy podśmiewaliśmy się z mojego taty, który namiętnie lubił wspominać kolegę Mietka - tego, co do Australii wyemigrował - bo pierwszy mu o wielkim Josephie von Eichendorffie opowiadał. Wiedzieliśmy, co po Mietku nastąpi. Następowało recytowanie: „O Täler weit, o Höhen” (O, doliny wy i góry). A potem przychodziła kolej na intonowanie tej pieśni... I to było właśnie doświadczenie, hm, niepowtarzalnego rodzaju, bo świętej pamięci tata, znakomity inżynier mostowo-drogowy - cóż powiedzieć? - chórzystą nie był...
No, a teraz mnie samego przyciąga w to miejsce siła - wspomnień? tęsknoty? poezji? - sam nie wiem dokładnie, jakiej natury.
Kiedyś jeszcze ciągnęła mnie tam ciekawość, czy postępują prace przy odbudowie zamku. Mówiło się przed laty o takiej możliwości. Teraz ten problem mnie tu nie zajmuje. Wręcz przeciwnie - dziwnie brzmi - cieszą mnie właśnie ruiny, oplatający je i wkradający się we wciąż nowe zakamarki bluszcz.
Czytam wiersze, które 29-letni poeta z Łubowic napisał dokładnie 200 lat temu.
„A tutaj z gór mi tryska strumień,
Skowronek szczęściem w locie stał,
A ja tak głośno, tak jak umiem
Dlaczego bym nie śpiewać miał?”
(„Szczęśliwy wędrowiec”, przeł. Marta Klubowicz)
A obok:
Nie mam butów, mróz się śmieje,
Wszystkie stare pieśni znam,
Szarpię struny. Wicher wieje.
Gdzie mą głowę skłonić mam?
(„Wędrowny muzykant”, przeł. ks. Jerzy Szymik)
A zatem wciąż te same pytania, ta sama ekstatyczna radość i trwoga człowieka przenikają. I odpowiedź, którą przynosi rodzinne miejsce wielkiego poety: ruiny, ruiny, ruiny. To pozostanie po nas tu. A czy pozostanie coś więcej? Kwestia inna.
Jak poeci. Ci odchodzą
W męce gorzkich śpiewu prób.
Wiosna, którą śpiewem zbudzą,
Sypnie kwiatem na ich grób.
(„Przebiśniegi”, tłum. ks. Jerzy Szymik)