Wiele pytań, które stawia sobie stary proboszcz, pozostaje bez odpowiedzi.
Dziś temat z zupełnie innej półki, ale też dotyczący spraw bardzo ludzkich. I z dużym znakiem zapytania.
Było dwóch ludzi – wspominam nieodległe lata. Na tyle nieodległe, że dziś problem wyglądałby pewnie podobnie. Obaj chorowali. Choroba ta sama – epidemiczne przypadki polskiego, społecznego życia. Sytuacja jednego i drugiego – podobna. Zresztą, w szarzyźnie naszego prowincjonalnego świata, wszystko jest podobne. Kiedyś bardzo szare, teraz jakby barw nabierało. Wszelako nie jest jeszcze kolorowo i wesoło. Da się żyć i powodów do budzenia się radości życia coraz więcej. Ale to już nieco inny temat.
Jeden z nich wrócił kiedyś do domu z ciężkimi objawami choroby. Rozwalił się w kącie wersalki (opowiadał mi to po latach). Najmłodsza pociecha (gdzieś sześcioletnia) doskoczyła do niego, wtuliła się w ojca i zrozpaczona zawołała: „Tato! Ja cię i tak kocham!”. Dotarło do niego. Nie tylko do uszu, ale do duszy. Jak tylko mógł szybko zgłosił się na leczenie. Nie nowość dla niego, ale inne było to, że miał nowy motyw: „Tato, ja ciebie i tak kocham”... I potem było kilkanaście lat nowego życia. Inna choroba go dopadła. Ale tych kilkanaście było za wszystkie poprzednie lata.
A we wszystkim jeszcze jeden wątek. To jego dziecko przeżyło jako sześciolatek swoje dziecięce nawrócenia. Rozpłakało mi się na katechezie (w zerówce). „Co się stało?” – pytam. „Bo ja jestem taki”. Faktycznie, to była prawda. On był „taki”. „Od kogo to zależy?” – pytam dalej. „Ode mnie”. „No, nie!” – pomyślałem. Odpowiedź dorosłego człowieka. Głośno dodałem: „No to resztę wiesz”. „Wiem”. I to wystarczyło. Nawrócenie było skuteczne i trwałe. Dwa nawrócenia pod jednym dachem.
A ów drugi człowiek? Czy był zbyt słaby? Czy choroba była jednak nieco inna? Czy brakło kogoś? Czy wpływ otoczenia był nie do przeskoczenia? Wiele innych pytań bez odpowiedzi zostaje. Pytań, które stawia sobie stary proboszcz, pół wieku w branży, wiele widział, wiele przeżył, z wielu spraw mógł się ów proboszcz cieszyć, ale i nad wieloma płakać. O sobie piszę. I o pytaniach, które na dnie duszy się kołaczą. Wśród tych pytań kołacze się też zdanie ze św. Pawła: „A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego” (Rz 5, 5). To już nie ludzkie przypuszczenia. To pewnik Bożego objawienia. Pewnik trudny w zderzeniu z życiem.
Dlatego, że trudny, trzeba nadzieję w sobie i otoczeniu budzić. Nadzieję, że trzeba i warto. Co trzeba i co warto? Trzeba strzec każdej okruszyny dobra – w sobie, otoczeniu i w świecie. Nie tylko świadomie. Ale trzeba pozwolić dobru być spontanicznym. „Tato, ja cię i tak kocham”. Czysta spontaniczność i mały okruch. A uruchomił lawinę dobra. No i warto – bo każdy z tych okruchów dobra do nas wróci. Nawet gdy w pierwszym zagraniu zostanie udaremniony, może nawet zniszczony. Okrężnymi (dla nas, dla Boga zawsze prostymi) drogami wróci. Co? Mówisz, że wiary trzeba? Jasne. To milczące i podstawowe założenie – wiara czyli widzenie niewidzialnego i Niewidzialnego (to z listu do Hebrajczyków). Trudna jest nadzieja, niełatwa jest wiara. Lepszej wszakże drogi żadna nawigacja nie podpowie. A jeśli coś wydaje się beznadziejne, to – uwaga! – dobro może się spełnić podwójnie, jak w opowiedzianej historii. „Bo kto ma, temu dodadzą” (Mt 13, 12).