Pokazał mi swój świat, opowiadając o nim w deszczu, w śpiewie i na cmentarzu.
Ci, którzy sądzą, że mi odbiło, nie muszą dalej czytać. Ci, którzy uważają, że Boga można spotkać tylko podczas emocjonujących nabożeństw - też lepiej niech nie kontynuują lektury. Po co mamy się nawzajem męczyć? Z Bogiem zostańcie, mili Przyjaciele, niech Was prowadzi Ten, Który do Mnie Szeptał.
Teraz - skoro zostałem z tym tekstem najprawdopodobniej sam - mogę swobodnie i nieśpiesznie toczyć myśl.
Było tak.
Za pierwszym razem wyszedłem przed pub MacDara's. Wiadomo, po co się wychodzi przed pub. Powietrza zaczerpnąć, fajkę nabić i zapalić. To też i zrobiłem, żona w tym czasie spokojnie jadła w pubie zupę z małży, muli etc...
Nagle zaczął padać deszczyk, normalna rzecz w Irlandii, a jeszcze normalniejsza na atlantyckim wybrzeżu tej wyspy, na której mógłbym umrzeć, i żalu o to bym nie miał. Ten deszczyk miał kilka warstw i płaszczyzn, każda w nieco inną stronę padała. Między te warstwy wpadało światło. Efekt igraszek niebios był taki, że linia zabudowań po drugiej stronie ulicy (Lowry’s pub, pub Manniona i Tom King’s pub - z grubsza rzecz biorąc) i przestrzeń ponad nimi nagle zaczęła mienić się różnymi odcieniami złota, błękitu, srebra i przezroczystości, która była jak żywa tkanka. Wtedy usłyszałem to: „Rzeczy na końcu będą inne, wszystko będzie pięknie, dobrze i wesoło”. Podziękowałem za te słowa, dusza moja była leciutka, wszedłem do MacDara's, potrafiłem nawet znieść zapach małży z talerza mojej Joli. Rzeczy na końcu będą dobre.
Nie minęły dwa dni. Jesteśmy jakieś 60 metrów dalej po tej samej stronie ulicy – w pubie Vaughana. Najmniejszy może z wszystkich tutaj, prawdopodobnie najmniej inwestujący w sprzątaczki, ale z tradycjami - co widać od razu po twarzy barmana, ścianach i suficie pełnym zdjęć oraz flag dawnych gości (ciekawostka: flaga polska sąsiaduje tu z niemiecką). Przy barze staruszek, widać schorowany, życiem wymęczony, na głowie czapka, marynarka znoszona, twarz w bruzdach zmarszczek. Obok dziewczyna. Wnusia, myślimy najpierw, ale nie. O sztuce rozmawiają, o muzyce, o tradycji.
Nagle on zaczyna cichy śpiew i jest to śpiew najbardziej tradycyjny z tradycyjnych tzw. sean-nōs w języku gaelickim, czyli prawdziwym irlandzkim. Dziewczyna po dwóch mniej więcej wersach zaczyna dołączać do dziadka. W pubie robi się cisza, oni śpiewają lekko, delikatnie. Jest nieziemsko. Wtedy usłyszałem to: „Przeszłość nie zginie, rzeczy się zmienią, ale stare, odwieczne piękno będzie trwać”. Podziękowałem za te słowa, posiedzieliśmy, wyszliśmy żyć dalej.
Za trzecim razem usłyszałem Go już nie w pubie ani przed pubem. Hejterów (jeśli któryś jednak czyta) w tym momencie pozdrawiam i życzę: pojedźcie na tę wyspę, idźcie do prawdziwego pubu, zobaczcie, co to za miejsce jest. Więc - nie w pubie. Na cmentarzu, jednym z trzech najbardziej na zachód wysuniętych cmentarzy Europy. Na brzegu wyspy, wśród pięknych celtyckich krzyży rozsianych jakby na łące czy też na pastwisku, by trzymać się tutejszych realiów. Pod jednym z tych krzyży, na grobie, widzę tabliczkę z napisem: „Martin, miej nastawiony czajnik z wodą, kiedy przybędziemy”. Martin miał lat 93, kiedy mu tę tabliczkę napisali. I wtedy usłyszałem to: „Będzie życie, będzie święto, które się nie skończy”. Podziękowałem za te słowa i poszliśmy nad brzeg oceanu, który podnosił z wolna swoje wody.
Takie to były moje ostatnie trzy (albo i więcej) spotkania z Bogiem na tej ziemi-wyspie, która pierwsza w Kościele świętowała uroczystość Wszystkich Świętych. Wcale się temu zresztą nie dziwię, że byli pierwsi. Choć minęło już 1300 lat, nadal i wciąż świat duchowy objawia się tam prosto i naturalnie.
Cmentarz na wyspie Omey (Connemara, hrabstwo Galway, zachodnia Irlandia) Andrzej Kerner /Foto Gość