Wierzący (czyli także ja) musi umieć przekonać niewierzącego argumentami nie katechizmowymi, a rozumowymi.
Od ponad roku piszę cotygodniowe felietoniki etyczne. Idą one w świat na łamach opolskiej mutacji "Gościa Niedzielnego", także w internecie. Ktoś mi ostatnio zarzucił, że to nie są teksty teologa, tylko etyka. I to jeszcze nie filozofa, tylko takiego popularnego moralizatora. Właściwie te zarzuty mnie ucieszyły. Z wyjątkiem tego "moralizatora". Epitet wydał mi się nietrafiony. Ale po kolei.
Faktycznie, do teologicznej interpretacji czy religijnej motywacji odnoszę się wyjątkowo. Nie żebym uważał ją za wstydliwą, niewłaściwą, zaściankową czy przestarzałą. Raczej dlatego, że jestem przekonany, iż etyka – jakakolwiek, byle chciała być uczciwa – jest ponad podziałami i różnicami filozoficzno-religijnymi. Przecież jest refleksją człowieka nad jego ludzką, osobową, ale i społeczną naturą. A ta jest jedna. Różnice mogą więc dotyczyć tylko niektórych problemów, zmieniających się warunków życia czy nowych aspektów wnoszonych przez nauki szczegółowe.
Weźmy dla przykładu stosunek do życia. Każdy przyzna, że jest sprawą wagi największej i nietykalnej – jak samo życie. Jego początek i koniec definiują nie dogmaty, ale biologiczne fakty. Wierzący ich przyczynę widzi w Bogu. Niewierzący – w prawach natury i godności człowieka. Pierwszy przerwanie życia – na jakimkolwiek etapie – nazwie ciężkim grzechem. Drugi – zbrodnią. Jedno i drugie jest określeniem wielkiego zła. Jeden i drugi powinien umieć wysłuchać argumentów tego drugiego. Zaś postępy nauk biologicznych i wierzącemu, i niewierzącemu pozwalają na pełniejszy ogląd problemu życia.
Wierzący (czyli także ja) musi umieć przekonać niewierzącego argumentami nie katechizmowymi, a rozumowymi. Jasne, to trudna sprawa. Ale droga jedyna. Inna rzecz, że etyka budowana na wierze jest bardziej wymagająca. Czy jednak łatwiejsze znaczy lepsze? Kilka lat temu w jakiejś dyskusji na temat mało podówczas znany ktoś uciął sprawę: "Gender? To jedno wielkie świństwo i nie ma o czym mówić". Przekona kogokolwiek takim komentarzem? Wątpię. A mówić jest o czym, pamiętając, że argumenty religijne są niezrozumiałe dla drugiej strony.
Ale problem ma jeszcze jedno ostrze. Skierowane ku nam samym. Otóż, żyjąc w świecie coraz bardziej zdominowanym przez myśl daleką od religii, przez ateistyczną retorykę, przez co najmniej agnostyczne schematy – ulegamy im, przesiąkamy nimi. Najgorzej, że zwykle nie jesteśmy tego świadomi. A co najmniej nie zdajemy sobie sprawy, jak głęboko ta obca nam retoryka i wartościowanie przeniknęły nasze umysły i sumienia. Nie mówiąc o sumieniach naszych dzieci i wnuków, karmionych ogromnymi dawkami etyki w filmowym wydaniu obcych naszemu duchowi seriali, filmów i programów. Nawet szkolne podręczniki nie zawsze są pod tym względem niewinne.
Dlatego pilnie potrzeba głębokiej etycznej refleksji w katechezie, kaznodziejstwie, przekazie chrześcijańskich mediów, w literaturze. Refleksji nie tyle katechizmowo-teologicznej, ale szeroko filozoficznej. Ta potrzeba jest dla mnie oczywistością, stąd też wziął się pomysł cyklu "Z okruchów etyki". Okruchy? Owszem, są przydatne i potrzebne. Ale one głodnych do syta nie nakarmią. Trzeba więcej. Trzeba więcej wiedzy i formacji etycznej. W żadnym razie nie moralizatorstwa, które jest dziką gałęzią zarówno etyki, jak i praktycznych zastosowań teologii moralnej. Gałęzią dziką, skrajną, natrętną, posługującą się prymitywną narracją. Tak łatwo wtedy o skutki przeciwne do zamierzonych. Trzeba dużej wiedzy – nie tylko etycznej, ale i pedagogicznej, i psychologicznej, i łatwości słowa, i szerokiego spojrzenia na ludzkie sprawy – aby odbudowywać w naszym świecie etyczną, moralną głębię. Sprawa jest pilna i ważna. A zaniedbana.