Ile to ja mam podobnych przypadków w mojej malutkiej teraz parafii? Pewnie kilkanaście, a na pewno kilkakrotnie więcej niż ślubów w minionych latach. Bo są pary, ale małżeństw nie ma.
Lament słychać było nad całą okolicą. Mała, siedmioletnia Beatka szła do domu. Letni wieczór, mama w pracy w miejscowym barze, tata - nie wiadomo gdzie. Łzy spływały po ślicznej buzi... Żal dziecka. Co na to można poradzić było? Jakichś dziesięć lat później z okna samochodu widziałem Beatkę, jak z chłopakiem szła tą samą drogą. Z sympatią patrzyłem na dwoje młodych, zakochanych, trzymających się za ręce. Przystanęli, popatrzyli sobie w oczy, przelotny pocałunek. Sama radość, a może i szczęście? Z sympatią patrzyłem, ale z nutą sceptycyzmu - czy będą potrafili mądrze pokierować sobą i łączącym ich uczuciem?
Kolęda przed kilku dniami. Jest Beatka z malutką, kilkomiesięczną córeczką, jest mama - teraz już babcia. Pytam: "A gdzie Marek?". Odpowiedzią było speszone spuszczenie oczu. Indaguję dalej: "Jesteście razem?". "Tak, jesteśmy". "Ale go nie ma, jest w pracy?". "Nie, mieszka u mamy, odwiedza, tak na godzinę, dwie...". "Chcesz coś opowiedzieć?". "Wszystko było dobrze, ale jak tylko mała się urodziła, to się Marek zmienił. Całkiem. Teraz to ja już nic nie wiem- czy zdecydować się na ślub, czy to nic z tego nie będzie".
Cisnęło się na usta: "A mówiłem?". Powiedziałem tylko, że to klasyczny przykład, jak z podręcznika psychologii. Chłopak był zakochany w tobie i póki miał cię tylko dla siebie, to było cacy. Dziecko nie urodziło się z miłości, tylko weszło pomiędzy was. Może Marek dojrzeje. Ale kto to teraz wie? "To ksiądz wiedział, że tak będzie?". Wiedziałem. Ale żadna para nie chce tego przyjąć do wiadomości.
Ile to ja mam podobnych przypadków w mojej malutkiej teraz parafii? Pewnie kilkanaście, a na pewno kilkakrotnie więcej niż ślubów w minionych latach. Bo są pary, ale małżeństw nie ma. Następne dzieci będą głośno lamentować, wracając do pustoszejącego mieszkania. Bo przecież nie domu. A może nie będą lamentować, bo im do głowy nie przyjdzie, że dom może wyglądać inaczej. Problem już nie jednego czy drugiego dziecka, które jest zawadą dla niedojrzałych rodziców. To problem społeczeństwa, które przestaje być społeczeństwem, bo jego żywotna tkanka - czyli rodzina - obumiera. Czas ogłosić narodowy lament. Byle na tym nie skończyć. Potrzebna wielka praca nad rodziną. A tymczasem siły przeciwne nie próżnują, pieniędzy i środków na swoją destrukcyjną propagandę nie żałują. Jak to mówił Jezus? "Synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości".
Tłumaczyć Beatce cokolwiek, gdy miała już 15-16 lat, było za późno. Trzeba było wtedy, gdy wracała do pustego mieszkania, zanosząc się głośnym płaczem. Bo potem nauczyła się swój płacz chować dla siebie. Jakiś czas potem płacz zamieniła na chwilę upragnionego szczęścia. Płytkiego szczęścia. Co można było zrobić, słysząc płacz dziecka? Kto to miał zrobić? Nie zrobiłem niczego - oprócz schematów katechezy, przygotowania do Pierwszej Komunii, do bierzmowania. Co miałem zrobić? Może szkoła? Może wiejska świetlica? Może jacyś nieobecni w naszych środowiskach animatorzy? Bo nauki przedślubne to już tylko uwieńczenie decyzji, a nie wspieranie w rozwoju młodego człowieka.
Obawiam się zresztą, że nowe programy przygotowania do małżeństwa coś źle zadziałały. Kilka razy ostatnio miałem telefony z pytaniem, gdzie można "załapać się" na nauki przedślubne. Nie wiem, jak to działa. Ograniczona liczba miejsc? Prawie tak, jak z operacją zaćmy? Trzeba czekać? Może te pytania wynikają z niedoinformowania nawet duszpasterzy? Pewnie potrzebny jakiś monitoring działania tych programów. Może rewizja ich założeń?
A na pewno potrzebniejsza animująca obecność chrześcijan w różnych obszarach kultury. Film, telewizja, piosenka, kolorowanka dla malców. Byle nie w wersji słodko-pobożnościowej. Potrzebna obecność w duszy systemu oświaty i wychowania. Dyskretna a wytrwała. No i pieniądze potrzebne. W programy inwestycyjne (mam na myśli remontowe, budowlane, konserwatorskie, wyposażeniowe) wkładamy wiele. Rozrasta się tkanka zewnętrzności. Duch nie może się przez to przebić.
A kolejne pokolenia małych, lamentujących dzieci, wracają do pustych mieszkań. Bo domów nie mają.