Krzysztof Walusz przeżył wypadek, po którym lekarze nie dawali mu wiele szans na przeżycie.
- Jak patrzę teraz, po latach na ten wypadek to widzę, że byłem w mój motor zapatrzony. Mieliśmy grupę motocyklistów i jak zadzwonili, że gdzieś jedziemy, wolałem z nimi jechać niż iść na spacer z rodziną. Musiało się coś stać, że mnie potrząsnęło, sprowadziło na ziemię, że teraz rodzina jest na pierwszym miejscu. I tak powinno być - mówi Krzysztof Walusz z Góry Świętej Anny.
Kiedy po wypadku (kierowca samochodu wyjeżdżał z pobocza, nie zauważył motoru) znalazł się w szpitalu, w karcie informacyjnej leczenia rozpoznanie zajmowało pół strony. 22 pozycje dotyczące złamań, ran, wylewów, urazów. Lekarze nie dawali wielkich nadziei.
- Mówili nam, że nie przeżyje. A jak przeżyje, to rok spędzi w szpitalu i nie będzie widział - mówi Krystyna, żona Krzysztofa.
Rodzina, bliscy i przyjaciele zmobilizowali się do wielkiej akcji modlitwy za Krzysztofa. Modlili się na Górze Świętej Anny, w Turzy, w San Giovanni Rotondo, w domach. Wyszedł ze szpitala po 4 tygodniach… .
- Wiem, że tylko dzięki modlitwie żyję - kilka razy podkreśla Krzysztof Walusz. Oczywiście, także dzięki lekarzom, którzy m.in. przeprowadzili 8-godzinną operację rekonstrukcji twarzy.
Dzisiaj Walusz nie ma już motoru. - Miałem Suzuki, 160 koni mechanicznych. Na takim już można było cuda wydziwiać. Ja przy 180 km/h umiałem go postawić go na tylne koło i do 220 km/h jechać na tylnym kole. Potem na dół i do 300 nawet. Ten wypadek sprowadził mnie do normalnego życia. Pan Bóg musiał zamieszać, żeby rodzina była na pierwszym miejscu, a nie przyjemności swoje - podkreśla Krzysztof Walusz.
Więcej o trudnych historiach chorób i wypadków w życiu rodziny Walusz w „Gościu Opolskim” za tydzień 11 lutego.