Zagubieni w świecie przemocy, narkotyków i duchowej pustki, na Ranczu Nadziei odbudowali swoje życie. Brazylijczyk i Urugwajczyk zakładają pierwsze Ranczo w Polsce.
– W wieku 27 lat byłem emocjonalnym wrakiem. Nie wychodziłem w dzień z mojego domu. Miałem wszystko, co ludzie zwykle chcą mieć: pieniądze, rzeczy, wszystko. Studiowałem, byłem dobrze wykształcony – mówi 38-letni Guzmán z Urugwaju. Rozpacz, w jaką wpadł po śmierci mamy, spowodowała, że zaczął intensywnie brać kokainę.
– Branie dragów rozwinęło się w nienawiść, którą nosiłem w sobie. Zacząłem wychodzić nocami na ulice i bić się. Nigdy wcześniej nie byłem agresywny, chociaż grałem w rugby, ale nie wiązało się to z przemocą. Co noc chodziłem w miejsca, gdzie zbierali się ludzie, którzy chcieli się bić, walczyć o życie: łamali kości, rozbijali głowy. To nie był boks, nie zapasy, ale brutalna walka o życie – wspomina Guzmán. Pewnego ranka nie rozpoznał się w lustrze, tak był skrwawiony i opuchnięty. Wtedy w drzwi domu zastukał jego brat i powiedział: „Nie chcę, żebyś umarł w ten sposób. Jeśli chcesz umierać, twoja sprawa, ale pozwól sobie pomóc”. I zaproponował Guzmánowi pobyt w Fazenda da Esperança (Ranczo Nadziei).
To chrześcijańska wspólnota terapeutyczna, odbudowująca życie swoich członków, którzy mieli problemy z narkotykami, przemocą, uzależnieniami czy z innych powodów żyli na marginesie społeczeństwa. Założył ją w 1983 roku w Brazylii franciszkanin o. Hans Stapel. Dzisiaj Ranczo działa w kilkunastu krajach świata; przez rok odnowy życia w Ranczu Nadziei przeszło ok. 30 tysięcy osób. Niektóre z nich angażują się potem dalej jako wolontariusze, misjonarze ruszają do innego miejsca na świecie, by wspierać i być odpowiedzialnymi za wspólnoty Rancza. Wskaźnik wyjść z nałogów w tych wspólnotach wynosi ok. 80 procent.
Guzmán
Andrzej Kerner /Foto Gość
Guzmán zdecydował się na pobyt w Ranczu, choć był ateistą, jak wielu Urugwajczyków. Teraz już nie jest. – Przeszedłem już swoją via crucis, drogę krzyżową. Ale tak ma być: jeśli coś jest wartościowe, to musi kosztować, musi boleć – mówi. Jest przekonanym, radykalnym misjonarzem Fazendy, który będzie tworzył pierwszą w Polsce, męską wspólnotę w Nysie.
Na wielkim poddaszu tamtejszego klasztoru franciszkańskiego trwają prace remontowe, by przygotować miejsce dla pierwszych osób, które zgłoszą się po ratunek. Odpowiedzialnym za tę wspólnotę jest br. Marek Baranowicz OFM, który życie i działalność Rancza poznał w Boliwii, gdzie był misjonarzem. Franciszkańska prowincja św. Jadwigi Śląskiej zdecydowała się przeszczepić na polski grunt to doświadczenie. – To nie ośrodek dla uzależnionych, ale wspólnota. Opiera się na trzech filarach: modlitwie, pracy i życiu wspólnotowym – podkreśla brat Marek.
Trzecim człowiekiem, który tworzy Ranczo w Nysie, jest Franklin, 32-letni Brazylijczyk. – Żyłem w trudnym środowisku. Doznałem w dzieciństwie przemocy od ojca, który nas potem porzucił. Od 7. roku życia wszedłem w świat przestępczy. Alkohol, tytoń, potem narkotyki. Wpadłem w koło uzależnień. Narkotyki to był problem, ale i tak mój najmniejszy problem. Przez 17 lat żyłem w świecie przemocy. 2 razy trafiłem do więzienia z jej powodu – opowiada. Kiedy w trzy miesiące po śmierci mamy zdecydował się na pobyt na Ranczu Nadziei, nie wierzył, że w tak prosty sposób może zmienić swoje życie. – Z punktu widzenia medycznego wydawało się to niemożliwe. Ale to były drzwi do zmiany. Ja i Guzmán wiemy, co jest za tymi drzwiami. Wiemy, ile ta zmiana nas kosztowała. Jak trudno znaleźć te drzwi i przejść tę drogę – mówi Franklin.
– Tym, którzy do nas chcą przyjść, powiem krótko: ta droga jest prosta. Ale nie jest łatwa – mówi Guzmán.
Ranczo Nadziei w Nysie zostanie otwarte 8 kwietnia. Szukający pomocy mogą kontaktować się z br. Markiem e-mailowo: nysa.m@fazenda.org.br
Więcej w jednym z najbliższych wydań „Gościa Opolskiego”.