Ile wody w Wiśle, Odrze i Niemnie musi upłynąć, by zaległości nadrobić, a manipulacje zdemaskować?
W moim zeszycie do historii, w każdej klasie liceum, miałem wypisane na pierwszej stronie motto „historia jest kulą u nogi przyszłości”. Kiedyś byłem z tego dumny. Wspomniałem to hasło w rozmowie z moim proboszczem, byłem wikarym gdzieś cztery lata po święceniach. Dodałem, iż żaden z moich nauczycieli historii nie zakwestionował tej tezy. Proboszcz i profesor (historyk) zganił mnie spojrzeniem i odrzekł: „Bo to nie byli prawdziwi historycy”. Zrozumiałem to po kilku latach.
A moi nauczyciele historii... Wykształcenie historyczne mieli. Ale byli dość mocno umocowani w hierarchii partyjnej. Oczywiście – komunistycznej, choć w nazwie tego słowa nie było, skrót brzmiał: PZPR. Gdy pod ich kierunkiem poznawałem dzieje wojen punickich, dokonania Aleksandra Macedońskiego, przebieg wędrówek ludów – to nie myślałem o politycznych konotacjach historii.
W późniejszych wiekach były momenty zastanawiające nawet licealistę. Chociażby chrzest Mieszka I – wywodzony jedynie z motywów politycznych. Tragedia Bolesława Śmiałego, który ponoć padł ofiarą biskupa Stanisława mianowanego zdrajcą. Coś mi tu „nie było halo”. Jeszcze później – rewolucja francuska, oczywiście „wielka”. Tu niczego nie podejrzewałem, jednak wielki raban wokół jej zdobyczy wydawał mi się trefny. Rozbiory Polski jakoś wtopiły się w tło francusko – europejskie. A powstania XIX wieku przelecieliśmy jednym nieomal tchem. Czy mi jednak wolno cokolwiek ganić? Przecież w czasie matury właśnie przez historię jakoś tam mnie przepchnięto.
Bywałem u cioci w Zakopanem. Wizyta na starym cmentarzu była obowiązkowa. Jednak słynną tablicę przy wejściu odkryłem o wiele później. Może jej wcześniej nie było? „Narody tracąc pamięć, tracą życie”. Gdy ją odkryłem, już rozumiałem jej treść. Jakiś czas później usłyszałem z ust mojego wspomnianego wyżej proboszcza a zarazem profesora KUL-u zdanie o moich nauczycielach z liceum: „to nie byli prawdziwi historycy”.
Jestem z pokolenia młodzieży, którą odcięto od historii. No, jakieś tam wojny punickie niech znają. Zresztą – był to skuteczny sposób na obrzydzenie przedmiotu zwanego historią. Była nudna, nie do opanowania, momentami jakoś podejrzana, nie powiązana w całość przyczynowo skutkową. No i te daty. Potrzebne, ale utrapione (Teresa świetnie podpowiadała).
W następnych latach i dziesięcioleciach było już tylko gorzej. Owszem, byli ludzie rozumiejący wagę historii – zwłaszcza ojczystej, wagę prawdziwej historii – nie propagandowej. Ale to były wyjątki. Poza tym – skąd było czerpać tę pełną wiedzę? Książek nie było. No, owszem, był Paweł Jasienica – ale czy to mogło wystarczyć? Sam wyznał: „Książki, które piszę, nie roszczą sobie żadnych pretensji do rangi dzieł naukowych, nie są podręcznikami ani popularyzacją nauki. To są zwyczajne eseje. [...] Esejowi przysługują te same prawa, którymi się cieszy dramat, poezja czy powieść”. Później, wiele później były podziemne wydawnictwa. Dostępne dla wtajemniczonych. Przedwojenne pokolenie prawdziwych historyków odchodziło z tego świata. Powojenne – już wyrosło na jałowym gruncie, a znajomości najnowszych dziejów – od międzywojnia po czasy okupacji, po czasy oporu i walki o kształt Polski, po wszystkie wydarzenia chlubne i niechlubne państwa i narodu... Otóż znajomości tej historii nie było. Udokumentowania kronikarskiego, źródłowego, dokumentarnego też nie było, albo było fragmentaryczne.
No i mamy, co mamy. Nie znamy naszej współczesnej historii. A na styku z Żydami? Przecież bardzo wielu z nich kończyło nasze, polskie licea i technika. Z taką jak moja okrojoną i spreparowaną historią. Z najnowszej historii został im w rodzinnej i narodowej pamięci dramat holocaustu. Nam, Polakom, podobnie – został dramat podwójnej okupacji, wojennych tułaczek i powojennego strachu. Przed czym? Przed wszystkim. Strachu, który zamieniał się w cenzurę wszystkiego, czego lepiej, żeby dzieci nie wiedziały. Zdarzało się usłyszeć od ojca czy matki w odpowiedzi na drażliwe pytania: mniej wiesz, dłużej żyjesz. A pan Ludwik pokazywał mi swoją książeczkę wojskową z wpisami o Monte Cassino w tajemnicy nawet przed rodziną. To było jakichś dwadzieścia lat temu!
A na styku z Ukraińcami i Litwinami na wschodzie? A ze Ślązakami i Niemcami na zachodzie? Ile odżywa resentymentów. Nawet w sprawie Zaolzia nie przypatrzyliśmy się dokładniej i rzetelniej. To nie Polacy chcieli się historii pozbyć lub ją wykoślawić. To nam narzucono. Ile wody w Wiśle, Odrze i Niemnie musi upłynąć, by zaległości nadrobić, a manipulacje zdemaskować?
Wydrzeć, zmanipulować, zafałszować i zakłamać historię – to nic innego, jak zbudować wokół człowieka klatkę, której istnienia nawet nie podejrzewa i dlatego nie próbuje się z niej wydostać. Ale żyć w klatce? Ja nie mam ochoty.