Staliśmy na środku sali i płakaliśmy. Z przedziwnego szczęścia.
Iza, moja kuzynka opowiadała o poprzedniej nocy. Byliśmy już po obiedzie, staliśmy w trójkę: Iza, Małgosia (druga kuzynka) i ja (kuzyn trzeci) na środku sali „U Freda” w Kłodnicy. Iza opowiadała jak położyła się w łóżku swojej Mamy. Czuła jej zapach i coś więcej jeszcze. Byłam szczęśliwa, czułam się tak mocno otoczona jej miłością, opieką, mówiła. Wszyscy troje nie hamowaliśmy wzruszenia. W gronie Ślązaków to nie takie znowu oczywiste… . Przyjmuję, że był wśród nas jeden nie-Ślązak, niewidoczny, ale realny. Bo kto nam te łzy zamieniał w ciepło serca, którym ogrzewaliśmy się nawzajem? Kto nam szeptał: będzie dobrze, wszystko będzie dobrze?
Trzy godziny wcześniej na cmentarzu w Reńskiej Wsi pochowaliśmy mamę Izy – Elę, moją mamę chrzestną. Człowieka cudownego, radosnego, uczynnego, serdecznego, szczerze i prosto wierzącego. Czułego! Nie będę tu laurki na temat mojej kochanej cioci pisał, po prostu uwierzcie mi – była bardzo dobrym człowiekiem, który miał sporo powodów by zgorzknieć, pogrążyć się w żalu i smutku. Ale się nie pogrążył. Śmierć przyniósł jej drugi rak. Pierwszego przezwyciężyła, czym cieszyła się każdego dnia po wyleczeniu.
Smutek po śmierci cioci był oczywisty. Ale chyba większa niż smutek była wdzięczność. Jesteśmy szczęśliwi, że mieliśmy taką mamę, powtarzali mi Iza i jej brat Rafał. Nie wiem na ilu pogrzebach słowo „szczęście” pojawia się tak często, jednak każdemu tego życzę.
Nie chcę popadać w patetyczne tony, ale były w czasie tego pogrzebu chwile, gdy czułem jakbyśmy byli przeniesieni w inny czas – zmartwychwstania. Zmarli z rodziny byli z nami, blisko. Myślę, że niejeden duszpasterz zdziwiłby się jak głębokie duchowe przeżycia mają i jakie rozmowy prowadzą ludzie, których prawdopodobnie nie uznaliby za wzór katolickiej pobożności.
Żegnając się z Izą ciocia powiedziała: „Bądźcie spokojni, to jest zupełnie naturalne – myśmy też swoich rodziców pochowali. Niedługo się zobaczymy. A do tego momentu będę się Wami opiekować”. Tak mówiła kobieta, która nie skończyła teologii, nie należała do żadnego ruchu kościelnego, ale była po prostu wierząca (i czytała „Gościa”, oczywiście).
Dodam – jako wskazówkę i delikatną podpowiedź dla tych, którzy są blisko śmierci - kochała ks. Jana Kaczkowskiego i jego książki, ostatni rok wręcz z nim spędziła. Pomógł jej i rodzinie w umieraniu i pożegnaniu takim, które rodzi nadzieję.