Gdzie jest granica wymogów sensownych i wymogów destrukcyjnych?
O czym można pisać, siedząc w salonie Reanult, czekając na koniec rocznego przeglądu mojej "meganki"? Oj, leciwa ona, jak i jej właściciel. Ale oboje jakoś funkcjonujemy. A czasy teraz... Mój Boże, jak te czasy się zmieniły. Byłem proboszczem, jak i teraz, na wsi. Miałem komarka. Wystarczało na krótsze wypady do miasta, a nawet na dłuższe wyprawy w pobliskie góry. Później spadł mi z nieba fiat 126p, zwany maluchem. W stosunku do wspomnianego motoroweru to była epoka różnicy. Przeglądów serwisowych właściwie nie było. Serio. Był jeden przegląd, który można nazwać permanentnym. Dobrze, jak "coś" mnie spotkało kilka kilometrów od domu. Gorzej, jeśli w Hamburgu. Naprawa i części tam były na poczekaniu, tyle że pieniądze na poczekaniu były inne. No ale za taki luksus płaciło się nieomalże chętnie.
Ale to tylko tło innego problemu. Cywilizacyjnego. Otóż, w "tamtej" epoce, mieszkając na wsi, do miasta jechało się raz na tak zwany jakiś czas. Średnia była kilkutygodniowa. Bo był aktywny ogródek, było stadko kur, większe kaczek, na wsi były świniobicia (z których część zawsze przypadała proboszczowi). Nawet pies i goście mieli się czym pożywić. I oko nacieszyć: "Jakie masz piękne kaczki!".
Do tego czy innego urzędu jechało się dwa–trzy razy w roku, do kurii może i rzadziej. Obowiązywała reguła: "Pan Bóg wysoko, biskup daleko". Co miało znaczyć: jeśli nie będziesz sam sobie radził, to zginiesz. Nie ginęliśmy. Ani proboszcz, ani – mutatis mutandis – parafianie. Oni podatek płacili u sołtysa (przecież wieś to byli rolnicy), proboszcz podatku nie płacił – państwo nie chciało, ale w zamian nie przyznawało nam emerytur. A i tak emeryci dobrze się mieli.
Można by więcej na te i pokrewne tematy. Ale jako tło zasadniczego tematu wystarczy. A ów temat wyznacza pytanie: co i w jakim tempie jeszcze się w świecie musi zmienić, by wszystko uległo totalnemu paraliżowi? Albo inaczej: jak długo możemy jeszcze cieszyć się jako tako nieskrępowanym życiem? Oczywiście, inaczej wygląda obraz życia i jego skomplikowania z perspektywy wiejskiego proboszcza, inaczej z perspektywy mieszkańca miasta, a jeszcze inaczej metropolii.pl.
Ja idę jeszcze dalej w moich wątpliwościach i pytaniach. Bo kiedyś, w epoce komarka, miałem czas po prostu być, być sobą, być księdzem, być z młodzieżą, modlić się z nią, łazić po górach, powygłupiać się, tarzając w borówczyskach i wracając do domu przepełnionym i wlokącym się pociągiem. Teraz, mimo wszystkich udogodnień (uznaję to, a jakże), moi młodsi koledzy są w zupełnie inne sytuacji. Także z powodu wszystkich ograniczeń narzucanych przez wymogi bezpieczeństwa wymyślane przez władze oświatowe, sanitarne, ppoż., antypedofilskie i jakie tam jeszcze. Gdzie jest granica wymogów sensownych i wymogów destrukcyjnych? Gdy czytam ostatnie instrukcje dotyczące bezpieczeństwa pożarowego kościołów, tylko słowo "destrukcyjne" mi się nasuwa (być może racji nie mam). Świątynie w parafiach mniejszych (zatem i z budżetem mniejszym) trzeba będzie zamknąć i najlepiej zburzyć. Czego nie zdziałała "komuna", teraz dokończy "demokracja" – cudzysłów potrzebny w obu miejscach.
Mnie osobiście niektóre sprawy już przestają interesować i wkurzać. Coraz bliższa mi jest perspektywa przejścia w stan spoczynku. Ale świat będzie istniał i żył dalej. "Пока Земля ещё вертится... Dopóki nam ziemia kręci się, póki jest tak czy siak" – śpiewał kiedyś Bułat Okudżawa. "Panie zielonooki, mój Boże jedyny, spraw, dopóki nam ziemia toczy się, zdumiona obrotem spraw, dopóki czasu i prochu wciąż jeszcze wystarcza jej – daj każdemu po trochu... I mnie w opiece swej miej".
Przez minutę liczyłem samochody przejeżdżające skrzyżowanie za oknem. Co najmniej 25. Czyli w czasie godziny co najmniej 1500, od małych po ogromne. I to w prowincjonalnej Nysie, gdzie tranzytowy ruch wyprowadzono na obwodnicę. Dokąd oni wszyscy się spieszą? Ja niebawem jeszcze dwa razy przez to skrzyżowanie dziś przejadę. A na spacer z psem to i tak nie będę miał kiedy...