Kościół w dziedzinie danych osobowych ma doświadczenie bez porównania większe niż najwytrawniejsi biurokraci.
Poszedłem do kancelarii, gdzie w szafie z epoki PRL-u spoczywają stare księgi metrykalne. Najstarsza z roku 1719 – zapisy chrztów. O jeden wiek starsze są w archiwum we Wrocławiu, tych nie miałem sposobności oglądać. Gruby papier, duży format, gęsie pióro, inkaust. Okładki i grzbiety nieco podniszczone. W końcu to trzy i pół wieku! Ale to też znaczy, że sięgano do nich nieraz. Bo ani chybi są to dane osobowe – z imieniem, nazwiskiem, wykonywanym zawodem, adresem według ówczesnych standardów. W nowszych już drukowane rubryki, w starszych – kreślone jedynie gęsim piórem. Jedne pisane dość czytelnie, inne mniej. Całe partie zapisane dawnym niemieckim alfabetem – odcyfrowuję je z trudem, bardziej domyślając się niż czytając...
Każda parafia przechowuje takie księgi jak jakąś świętość. Także na naszych ziemiach, gdzie zmienili się (z woli Stalina) mieszkańcy, język, państwo. Oczywiście, w niektórych parafiach ksiąg nie ma. Wojny, pożary, zwłaszcza rok 1945, gdy na ogromnych połaciach zarówno na wschód od Buga, jak i na wschód od Odry z Nysą Łużycką można było oznajmić koniec świata. Ale i tu – jak w mojej parafii – księgi prawie w całości przetrwały. Zabużańskie w jakiejś części znalazły się w państwowym archiwum w Warszawie.
A te z mojej parafii... Proboszcza, ks. Otto Bumbke, Niemca, wypędzono. W międzyczasie był już duszpasterz Polak. W tych samych księgach z niemieckimi rubrykami, wpisywał nowe, bieżące, polskie i jeszcze niemieckie dane osobowe. Mieszał tylko w rubryce z nazwą miejscowości – przez jakiś czas nieustaloną w polskim brzmieniu. Ciągłość została zachowana, mimo, że stopniowo – aczkolwiek dość szybko zmieniali się mieszkańcy.
Nie istniało wtedy pojęcie „danych osobowych” – a przecież w kościelnych rejestrach dbano o nie pieczołowicie. Okazały się przydatne w zgoła przewrotnej sytuacji – gdy mieszkańcy terenów Rzeszy Niemieckiej (w granicach rozszerzonych przez Hitlera) mogli na ich podstawie udowadniać swoje aryjskie pochodzenie na sześć pokoleń wstecz. Stąd kredkami i ołówkiem czynione znaczki, podkreślenia i odnośniki. Integralność zapisu została jednak zachowana.
Z kolei na terenach Polski w jej granicach sprzed roku 1939 można się domyślać jakiejś części danych nieprawdziwych. Chodzi o wpisy chrztu dzieci pochodzenia żydowskiego, które w ten sposób ratowano przed zagładą. Sądzę, że ten motyw całkowicie usprawiedliwia papierowe „fałszerstwa”. Wszak życie znaczy więcej niż nawet najważniejszy dokument.
Fajnie, że mamy unijne „RODO”. I dobrze, że Kościołowi zaufano pozostawiając mu jego wewnętrzne, wynikające z Kodeksu Prawa Kanonicznego zasady. Bo w dziedzinie danych osobowych ma doświadczenie bez porównania większe niż najwytrawniejsi biurokraci z Brukseli rodem.
Jedno, co może zastanawiać, to nacisk jaki w unijnych przepisach został położony na sprawy i wymogi z epoki gęsiego pióra. Nie przeczę, że i one są ważne, ale... Ważna jest metalowa szafa, ważne kraty w oknie, potrzebne takie urządzenie pomieszczenia, by petent nie widział, co na biurku leży. Parafialna kancelaria, o której papież Franciszek kiedyś pisał, że jest miejscem ewangelizacji, tym łatwiej może stać się tylko urzędem.
Bo tak po prawdzie dane osobowe milionów obywateli są do zdobycia drogą internetową z różnych źródeł. Albo według umiejętności hakerów, albo wedle stawek tych, co bazami danych handlują. I tu rygory z epoki gęsiego pióra, a nawet Windowsa 98 nic nie pomogą.
Jeszcze jedna refleksja może się nasunąć. Pewnie nieuprawniona, ale przecie drażliwa. Płynie z podejrzliwości tych, co to wszędzie węszą spisek. Mianowicie można pytać, czy niektóre przepisy i rygory nie są podłożone po to, by sprawdzić na ile ochoczo (bądź bezmyślnie) zostaną zaakceptowane przez poszczególne państwa, organizacje społeczne, przez Kościół także. Jakie znaczenie miałby taki test? Otóż ułatwiłby ocenę, jak daleko można sięgnąć ingerencjami eurokratów w istnienie i funkcjonowanie różnych elementów europejskiej układanki. Coś tak, jak podkładając kornika drukarza w pewnej puszczy (choć owad panoszy się nieomal wszędzie). Innymi słowy – trzeba bacznie obserwować, co będzie dalej. I nie dać się zwariować.