Ci, którzy jeszcze tak niedawno patrzyli na siebie wilkiem, teraz pracują ramię w ramię. Radość misjonarza w Republice Środkowoafrykańskiej ze zbudowania mostu.
"Byłem pełen radosnego zdumienia, jak ten most, który jeszcze wtedy nie powstał, już zaczął łączyć" – pisze br. Piotr Michalik, pochodzący z Kędzierzyna-Koźla kapucyński misjonarz w Republice Środkowoafrykańskiej. Pracuje obecnie na misji Ngaoundaye (na północy kraju, przy granicy z Kamerunem). Kraj znękany rebeliami, samowolą bojówek, aktami przemocy, zabójstwami, zmaga się z wieloma problemami. Wśród nich – z fatalną infrastrukturą komunikacyjną, a raczej z jej brakiem.
"Do części naszej parafii, gdzie znajduje się kilkanaście dużych wiosek, nie da się dojechać samochodem. Brakuje mostów. Konsekwencją jest izolacja regionu, zahamowany rozwój ekonomiczny, a funkcjonowanie szkół, wiejskich ośrodków zdrowia itp. [jest] sparaliżowane. Dostęp do artykułów pierwszej potrzeby utrudniony. Ludzie przemieszczają się tylko na piechotę, rowerem lub motorem (bogatsi). Mieszkańcy regionu czują się pozostawieni przez rząd środkowoafrykański na pastwę losu. To rodzi fatalizm: nic nie da się zrobić" – tłumaczy misjonarz.
Sytuacja społeczna także bardzo skomplikowana. "Dwa dominujące w tym regionie plemiona (Gbaya i Pana) ignorują się wzajemnie, nie znając języka sąsiadów. Relacje między rolnikami (Gbaya i Pana) i hodowcami zwierząt (Mbororo) były wręcz złe. Obecność rebeliantów w tym miejscu dolała oliwy do ognia" – mówi br Piotr.
A jednak misjonarze (kapucyni i siostry pasterzanki) razem z ludnością niedostępnych wiosek postanowili naprawić drogi i zbudować most. Projekt wsparła fundacja Kapucyni i Misje, dwaj polscy inżynierowie przygotowali projekt mostu i korespondencyjnie instruowali kapucyńskiego misjonarza, jak prowadzić budowę. Najważniejsze: w prace społeczne mocno zaangażowała się miejscowa ludność.
"Ponad 20 km drogi w naprawdę katastrofalnym stanie zdołali naprawić, mając do dyspozycji tylko łopaty, kilofy i motyki. Jestem pełen szacunku" – podkreśla br. Michalik. "Wykonaliśmy trzy przepusty wodne, a na koniec pozostał most w miejscowości Wantounou. Ta mała osada liczy tylko 152 mieszkańców, a spisała się na medal. Przez całe pięć miesięcy byli na pierwszym froncie robót. Nic ich nie zniechęcało, nawet tragiczna śmierć Vincenta, szesnastolatka zabitego w napadzie rabunkowym przez młodych pasterzy krów. Akurat tego feralnego dnia przyjechałem tam, by wznowić prace. Po poranku spędzonym przy ciele zabitego i po pogrzebie, popołudniu wróciliśmy do aktywności przy moście" – relacjonuje misjonarz.
W budowę drogi i mostu włączyli się ludzie różnych plemion z okolicznych wiosek. "U wszystkich było widać zapał. Byli świadomi, że most to ich szansa na lepsze jutro. Budowę wspierali nawet ludzie Mbororo. Np. stary Aladji Amadou przynosił nam mleko od swoich krów. Jego brat przyprowadził swoje owce. Cała rodzina Mbororo (dziadek, ojciec, młodzieńcy i dzieci) pomagała nam w transporcie kamieni. Niekiedy stawałem na uboczu i obserwowałem, jak ci, którzy jeszcze tak niedawno patrzyli na siebie wilkiem, teraz pracują ramię w ramię. Rozmawiali, śmiali się, mieli dla siebie dobre słowo, a kobiety razem pichciły coś do jedzenia dla robotników. Czułem radość, że jest dodatkowy, dotykający głębi ludzkich serc efekt budowy mostu. Nawet rebelianci dostroili się do ogólnej atmosfery. Nie tylko nie przeszkadzali, ale niektórzy na swój sposób starali się wspierać to dzieło np. dawali trochę pieniędzy na zakup żywności. Oczywiście, trudności nie brakowało, ale potrafiliśmy je pokonać. Jest za co Bogu dziękować" – puentuje br. Piotr Michalik OFM Cap.
W budowę włączyli się najmłodsi mieszkańcy
OFM Cap Ngaoundaye